"Krew Barbarzyńcy" - recenzja komiksu wyd. Mandioca
Zmęczeni współczesnym "Conanem"? Stęsknieni za klasyczną wizją Roberta E. Howarda czy posępnym klimatem filmu Johna Miliusa? W takim razie "Krew Barbarzyńcy" to rzecz, która powinna wylądować w waszej biblioteczce.
W tej nostalgii za Hyperboreą w wydaniu Roberta E. Howarda nie jesteście osamotnieni. Dla hiszpańskiego scenarzysty El Toresa była ona bodźcem do napisania komiksu, który stałby się esencją pierwszych opowiadań o Conanie. Takich jak "Feniks na mieczu", "Wieża słonia" czy "Czerwone ćwieki".
W posłowiu do "Krwi Barbarzyńcy" Tores wspomina, że późniejsze inkarnacje Conana, poza kilkoma wyjątkami, "łamały mu serce". Były zbyt wydumane i dalekie od pierwowzoru stworzonego na początku lat 30., gdzie Cymeryjczyk nie był jedynie tępą górą mięśni.
"To nie są zwykłe historie rozrywkowe ani przygodowe czy pulpowe. Ta postać ma ogromny potencjał. Barbarzyńca, otoczony upadającą starożytną cywilizacją, staje się jej najzacieklejszym obrońcą. Raduje się życiem […], no bo cóż zmienia, że zabijesz albo zginiesz, skoro nic a nic nie obchodzisz bogów? A na tym wszystkim kładzie się przerażający smutek […]. Smutek, bo jesteśmy świadomi, że wszystko, co zbudujemy, i tak zniknie" - tłumaczy Tores.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Komiks - renesans gatunku
I dokładnie to dostajemy w "Krwi Barbarzyńcy", choć tak naprawdę Conan nie gra tu pierwszych skrzypiec. Na pierwszym planie mamy bowiem jego syna, ambitnego księcia i jego imiennika, próbującego wyjść z cienia leciwego króla Akwilonii i kontynuować zapoczątkowane przez niego dzieło.
Fabuła autorstwa El Toresa to wbrew pozorom rzecz dość zniuansowana. Oczywiście na podstawowym poziomie mamy do czynienia z fantasy dla dorosłych, gdzie trup ścieli się gęsto, głowy lecą, a krew sika na wszystkie strony.
Ale dla autora to jedynie gatunkowe tło. Pretekst, aby opowiedzieć o czymś, co chciał przekazać Howard - o dychotomii natura-kultura, którą w swoich początkach uosabiał jego Conan. Bohater rozdarty między dwoma ścierającymi się porządkami, będący świadomym nieuchronności zmian, jakie pociąga za sobą rozwój cywilizacji, która wcześniej czy później sama upadnie, a na jej gruzach wyrośnie nowa.
U El Toresa ten odwieczny konflikt uosabiają syn i ojciec stojący na przeciwległych biegunach sporu. Młody książę upatruje w postępie jedynego słusznego kierunku. Z kolei stojący na straży cywilizacji król Akwilonii zaczyna powątpiewać w słuszność podjętych niegdyś decyzji i zwraca się ku czasom, kiedy czuł się naprawdę wolny.
Brzmi to górnolotnie i pewnie mało przystępnie, ale spokojnie. Wszystko zostało tu podane w wyśmienitych proporcjach, a aspekt rozrywkowy "Krwi Barbarzyńcy" ani na chwilę nie schodzi na dalszy plan. To wciąż ponura historia z pogranicza fantasy i horroru, doprawiona szczyptą czarnej magii, wypełniona po brzegi gore, szczękiem mieczy i zawodzeniem konających ofiar.
Tę dzikość i bezwzględność świata wykreowanego przez El Toresa dobrze oddaje kreska Joe Bocardo. Surowa, brudna, może na pierwszy rzut oka nawet trochę odpychająca (swoje dołożył tu kolorami Manoli Martinez). Jednak, kiedy już wgryziecie się w historię, staje się jasne, że pasuje tu jak ulał.
Co do samego wydania to Mandioca tradycyjnie nie zawodzi. "Krew Barbarzyńcy" ukazała się w poręcznym formacie (170x260 mm) i twardej oprawie. Na końcu czeka was mały bonusik w postaci wspomnianego posłowia i kilku szkiców.
Grzegorz Kłos, dziennikarz Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" z jednej strony znęcamy się nad "Bring Back Alice" i "Randką, bez odbioru", a z drugiej - postulujemy przywrócenie w Polsce zawodu swatki (w "Małżeństwie po indyjsku" działa to całkiem sprawnie). Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.