Cartland, tom 2 - recenzja komiksu wydawnictwa Elemental
Drugi zbiorczy tom klasycznej frankońskiej serii tym razem zabiera nas w rejony z pogranicza westernu, gotyckiej grozy i kryminału. Na czytelników "Cartlanda" czekają też oczywiście znakomite, drobiazgowe rysunki, będące znakiem rozpoznawczym cyklu.
Gwoli przypomnienia. "Cartland" to seria stworzona przez Laurence Harlé i Michel Blanc-Dumonta, ukazująca się do 1975 do 1995 r. początkowo na łamach kultowych magazynów "Lucku Luke" i "Pilote", a następnie w zbiorczych albumach.
W niezwykłych przygodach tytułowego trapera czuć idee kontrkultury lat 60 i 70. oraz ducha klasycznych filmów dekonstruujących gatunek. Bo choć "Cartland" to western pełną gębą, to zdecydowanie bliżej mu do twórczości Sama Peckinpaha i bezkompromisowych dokonań Włochów niż cukierkowego "Rio Bravo". Sami Harlé i Dumont za źródło swoich inspiracji podają "Małego Wielkiego Człowieka" oraz "Jeremiaha Johnsona". Podczas lektury widać to na każdym kroku.
ZOBACZ TEŻ: Komiks - renesans gatunku
Drugi tom "Cartlanda" wydany przez Elemental zbiera tym razem trzy albumy z lat 1979-83. Najciekawiej wypadają składające się na jedną historię "Rzeka wiatru" i "Palce chaosu".
Rzecz jasna znajdziemy w nich charakterystyczną dla serii fascynację kulturą rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej oraz otwartą krytykę kolonializmu. Jednak uwagę zwraca przede wszystkim wykorzystanie wątków przynależnych gotyckiej powieści grozy.
Mamy więc tu niemieckiego hrabiego stawiającego pośrodku pustkowia upiorne zamczysko, tajemniczą chorobę i udręczoną bohaterkę. W zderzeniu z westernowymi realiami i etnograficznym spojrzeniem na realia bytowania Indian wypada to intrygująco i świeżo, choć sama historia pozostawia chwilami trochę do życzenia.
Pod względem fabularnym nieco lepiej prezentuje się "Silver Canyon", w którym Harlé wprowadziła klasyczny motyw "whodunit". Nie chodzi tym razem o mordercę, a odkrycie tożsamości wojskowego agenta wśród pasażerów dyliżansu, którym oczywiście podróżuje tytułowy bohater.
Co innego rysunki. Michel Blanc-Dumont, pracujący też przy "Blueberrym", wspiął się tu na warsztatowe wyżyny, serwując przebogatą w detale, a jednocześnie niezwykle schludną oprawę, która z całą pewnością zachwyci entuzjastów tradycyjnej, realistycznej kreski. W połączeniu z formatem 215x290 mm i kredą wypada to naprawdę przepięknie.
Saga o Jonathanie Cartlandzie liczy 10 części, a to oznacza, że czeka nas już tylko jeden integral. Miejmy nadzieję, że Elemental sięgnie po kolejne perełki znad Sekwany. Trzymam za to kciuki.