Wspomnienia "brytyjskiego Religi". Uratował setki osób, którym nikt nie dawał szansy
"Kruche życie" to opowieść wybitnego kardiochirurga, którego ścieżkę zawodową znaczyły geniusz i brawura. Stephen Westaby po 35 latach kariery napisał fascynujący, pełen tragizmu i humoru przewodnik po świecie kardiochirurgii.
Niemowlę, które już w pierwszych miesiącach życia przeszło kilkanaście zawałów. Kobieta cierpiąca na zespół zamknięcia – w pełni świadoma, uwięziona we własnym ciele, niezdolna choćby poruszyć palcem. Wreszcie pionierska operacja wszczepienia sztucznego serca, w wyniku której powstał "człowiek na baterie". To wszystko część doświadczeń Stephena Westaby'ego, autora "Kruchego życia". Dzięki uprzejmości wyd. SQN publikujemy fragment tej książki, która ukaże się 15 maja.
Obejrzyj: Zamachowska przestrzega: "Lekarz powinien być również opiekunem pacjenta"
Człowiek o dwóch sercach
"Prawdziwie spełniony kardiochirurg to taki, który zapytany o trzech najlepszych chirurgów na świecie ma problem z przypomnieniem sobie nazwisk pozostałych dwóch." - Denton Cooley
Roberta Jarvika poznałem zupełnym przypadkiem. W 1995 roku pojechałem na konferencję Amerykańskiego Stowarzyszenia Chirurgów Klatki Piersiowej, która odbywała się w San Antonio w Teksasie. Tam właśnie, gdy zwiedzałem Alamo, pewien menedżer z firmy zajmującej się osprzętem medycznym z dziedziny sercowo-naczyniowej poprosił mnie, abym zaopiniował ich nowy produkt. Następnie zabrał mnie na spotkanie z inżynierem, którego nazwisko było mi dobrze znane – Robertem Jarvikiem.
Chodziło o niewielką pompę turbinową zaprojektowaną z myślą o wspomaganiu przepływu krwi w kończynach dolnych u pacjentów cierpiących na ostrą postać choroby tętnic obwodowych. Kiedy panowie biznesmeni poszli na kolację z klientami, Jarvik zwrócił się do mnie i powiedział:
– Chodźmy do mnie, do hotelu. Chciałbym pokazać ci coś ciekawego.
Zazwyczaj nie palę się do przyjmowania tego rodzaju zaproszeń od mężczyzn, ale tym razem byłem zaintrygowany.
Gdy dotarliśmy na miejsce do jego pokoju, inżynier napełnił zlew w łazience, a następnie wydobył z teczki niewielki plastikowy pojemnik. Przypominał pudełko na lunch, a w środku tkwił nie większy od kciuka tytanowy cylinder, do którego podłączone były rurka protezy naczyniowej oraz przewód elektryczny w silikonowej powłoce.
Mój nowy znajomy włożył cylinder do wody, podłączył kabel do kontrolera, który rozmiarami przypominał telefon stacjonarny, i włączył urządzenie. Wziuuu! Ta niewielka pompa stałoprzepływowa tłoczyła około pięciu litrów wody na minutę, kierując strumień przez rurkę z powrotem do zlewu bez hałasu czy drgań. Jarvik od wielu lat pracował nad pomysłem lewokomorowego urządzenia wspomagającego – takiego, o którego obecności pacjent mógłby właściwie zapomnieć.
Na zdjęciu od lewej: Robert Jarvik, Stephen Westaby i Peter Houghton, jeden z pacjentów Westaby'ego
Rzuciłem durny komentarz:
– W wodzie sprawdza się świetnie, ale w krwiobiegu albo się zatka, albo będzie niszczyć czerwone krwinki.
Zupełnie jakby inżynierowi w ogóle nie przyszło do głowy, że taki problem może powstać, i nie wymyślił już, jak go rozwiązać.
Następne zdanie zabrzmiało bardziej sensownie:
– Bardzo chętnie podjąłbym się współpracy przy testach, z dala od oczu FDA (Food and Drugs Administration. Agencja Żywności i Leków, amerykańska agencja rządowa sprawująca nadzór m.in. nad urządzeniami medycznymi (wszystkie przypisy pochodzą od tłum). Jeśli wszystko pójdzie dobrze, w Wielkiej Brytanii moglibyśmy zacząć jej używać, na długo zanim tutaj dostaniecie pozwolenie.
Był to strzał w ciemno, zapytałem więc Jarvika, czy współpracuje już z jakąś placówką w USA. Odparł, że testuje produkt wraz z Budem Frazierem, szefem transplantologii w Teksańskim Instytucie Kardiologii. Buda uważano za największego w Stanach adwokata mechanicznych urządzeń wspomagających krążenie. Jarvik powiedział, że mógłby nas sobie przedstawić, bo Frazier ma akurat spotkanie z ludźmi z firmy. Poszliśmy więc go odszukać.
Bud okazał się stuprocentowym Teksańczykiem, takim, co to nosi kowbojski kapelusz i mokasyny do eleganckiego garnituru. Był skromny i czarujący; poza tym, że zajmował się chirurgią, gromadził też zabytkowe książki. Wyraził duży entuzjazm wobec nowej pompy, którą nazywano Jarvik 2000, ponieważ według przewidywań, o ile badania laboratoryjne poszłyby dobrze, pierwsze egzemplarze miały zostać wszczepione pacjentom w 2000 roku. Frazier zapytał, czy chciałbym wpaść do Instytutu, żeby zobaczyć cielaki, którym wszczepiono modele testowe urządzenia.
Tamtejsze laboratoria zwierzęce były bardziej imponujące niż te, w których sam pracowałem na ludziach. Badaczom nie brakowało zaawansowanych, nowoczesnych urządzeń, jakich nigdy nie mogłem pozyskać dla swoich pacjentów.
W czasie odwiedzin ujrzałem grupę cielaków radośnie zajadających siano w boksach. Monitory wskazywały, że turbiny pracują z prędkością 10 000 obrotów na minutę, przetaczając w tym czasie około sześciu litrów, czyli więcej, niż potrzeba człowiekowi w spoczynku. Bud podał mi stetoskop, abym mógł posłuchać cichego, nieustającego szmeru silniczka w krwiobiegu. Myliłem się. Urządzenie nie uszkadzało krwinek i, pomimo braku środków rozrzedzających krew, nie zatykało się skrzepami. Było to jak objawienie. Czy oto stanąłem przed szansą zaangażowania się w projekt oferujący ratunek pacjentom umierającym z powodu niewydolności serca?
Postanowiłem skorzystać z okazji i zaproponowałem, że przetestuję Jarvika 2000 w Oksfordzie – na owcach. W rezultacie tych szczęśliwych spotkań wracałem do domu, spodziewając się, że lada moment ruszy wielka międzynarodowa współpraca: Teksański Instytut Kardiologii z Houston, Jarvik Heart z Nowego Jorku… i Oksford. Właściwie czułem, że mógłbym pofrunąć do Londynu bez samolotu.
Po chwili refleksji mój entuzjazm przygasł. Nie miałem funduszy na badania ani dostępu do dużego laboratorium zwierzęcego, dysponowałem tylko wrodzoną zawziętością i wolą walki. W przeciągu kilku miesięcy pozyskałem od różnych filantropów środki wystarczające, aby projekt wystartował. Teraz Cambridge prowadziło swój program przeszczepów kardiologicznych od świń, my zaś pracowaliśmy nad miniaturowymi sztucznymi sercami. Tradycyjne współzawodnictwo między uniwersytetami po raz kolejny wykroczyło poza boisko do rugby.
Wkrótce udało nam się potwierdzić to, co podejrzewali badacze z Houston: ciągły przepływ krwi bez ciśnienia pulsacyjnego jest bezpieczny i wydajny. Całkowicie zmieniało to sposób myślenia o pompach krwi, które nie musiały już naśladować tętnienia swego biologicznego pierwowzoru.
W obliczu powodzenia programu badawczego czułem, że uzasadnione stało się wprowadzenie w Oksfordzie chirurgicznego leczenia niewydolności serca. W Wielkiej Brytanii żyły tysiące ludzi cierpiących na terminalne choroby układu krążenia, a jednak każdego roku dokonywano niespełna dwustu przeszczepów. Większość pacjentów, u których stwierdzano pogarszające się funkcjonowanie nerek i wątroby, była uznawana za zbyt chorych, aby wpisać ich na listę oczekujących. Pod płaszczykiem opieki paliatywnej kres ich życiu miały położyć leki.
W mojej wizji pomoc osobom o wyjątkowo ciężkich objawach mogło zapewnić "dożywotnie" wsparcie pompy krwi. Gdyby istniało powszechnie dostępne rozwiązanie technologiczne, poszukiwania dawców i szalone akcje przewożenia serc helikopterem w środku nocy stałyby się pieśnią przeszłości. Megalomania nakazała mi ochrzcić Oksford krajowym centrum mechanicznego wspomagania układu krążenia. Tymczasem w Houston Bud od pewnego czasu wszczepiał już bardziej konwencjonalne urządzenia wspomagające pracę komór serca o przepływie pulsacyjnym. Ich zadaniem było utrzymywanie pacjentów przy życiu do czasu znalezienia dawcy narządów.
Procedurę tę nazywano "pomostem do przeszczepu", a wykorzystywano w niej pompę HeartMate produkowaną przez ThermoCardiosystems. Miała ona zastępować lewą komorę, regularnie napełniając się krwią, a potem ją wyrzucając. Kształtem przypominała bombonierkę i nie mieściła się w klatce piersiowej, wszywano ją więc w swego rodzaju kieszeń w ścianie jamy brzusznej. Sztywny przewód kontrolny wychodził do zewnętrznych baterii i aparatu kontrolnego. Urządzenie miało też wywietrznik, który posykiwał w rytm pracy pompy – tak głośno, że można by go usłyszeć z drugiej strony ruchliwej ulicy.
(…)
Goście z ThermoCardiosystems gotowi byli dostarczyć pompy za darmo, dając tym samym szansę nieuleczalnie chorym pacjentom odrzuconym przez centra transplantacyjne – żywym trupom doświadczającym duszności przy byle wysiłku, opuchniętym i skazanym na zamknięcie we własnych domach. Na taką okazję właśnie czekałem. Poleciałem do Houston, aby obejrzeć zabieg wszczepienia urządzenia i spotkać się z potencjalnymi kandydatami do programu, obecnie uziemionymi w szpitalu. Zapytany, czy nie chciałbym asystować przy operacji, nie wahałem się ani chwili.
Pacjentem był futbolista z pewnego college’u na Środkowym Zachodzie. Złapał wirusa, który szybko obżarł go z mięśni. Biedak zmizerniał i opuchł; w niewytłumaczalny sposób uchodziło z niego życie. Jego dziewczyna czuwała przy szpitalnym łóżku. Zdawało się, że nie wie, co powiedzieć. No bo co można powiedzieć komuś, kto potrzebuje sztucznego serca? Była ładniutka i wcześniej dopingowała drużynę akademicką jako cheerleaderka. Niestety nie miała pojęcia, jak wesprzeć swego bohatera w meczu z Kostuchą. Musiała bezradnie się przyglądać, jak słabnie, traci miejsce w drużynie, a później wylatuje z uczelni. Minęło sporo czasu, zanim władze pojęły, że za stan dzieciaka odpowiada choroba, a nie prochy, jak podejrzewali niektórzy.
Na zdjęciu: HeartMate
(…)
Z niegdysiejszego sportowca zostały skóra i kości – spuchnięta wątroba rysowała się wyraźnie pod linią żeber. Niewydolność serca to gó...ana sprawa. Faceci, którzy odmówili finansowania naszych badań, powinni kiedyś stanąć przy stole chirurgicznym i przekonać się o tym na własne oczy.
Bud poprowadził skalpel od szyi byłego futbolisty aż do dolnej części torsu, ponieważ HeartMate potrzebował sporej kieszeni w ścianie jamy brzusznej. Po wszczepieniu wyglądała trochę jak zaszyty pod skórą budzik. Powiększone serce osiągnęło ogromne rozmiary, a lewa komora ledwo pracowała. Powstający w wyniku niewydolności żółtawy płyn wyciekł z worka osierdziowego, wypełniając przygotowaną pod pompę przestrzeń. Usunięto go za pomocą ssaka.
Podczas gdy ja dumałem nad upadkiem znakomitego sportowca, mój teksański kolega skupiał się na znalezieniu odpowiedniego miejsca do wyprowadzenia przewodu elektrycznego przez skórę. Kabel należało puścić tak, aby jak najmniej się poruszał przy codziennych czynnościach, a pacjent mógł go łatwo utrzymać w czystości i nie miał kłopotów ze spodniami czy paskiem. Frazier czubkiem ostrza zrobił otwór, przez który przeciągnęliśmy drut – gruby na dobry centymetr i wystarczająco sztywny, aby nie dopuścić do zagięcia przewodu odprowadzającego powietrze. Był on czymś znacznie więcej niż taki choćby kabel od lampki. Dla chorego chłopaka miał nie mniejsze znaczenie niż pępowina dla nienarodzonego dziecka.
Ostrożnie zszyliśmy protezę naczyniową pompy z aortą wstępującą u jej wyjścia z serca. Szwy musiały zostać założone bardzo dokładnie, inaczej ciśnienie doprowadziłoby do obfitego krwotoku. Teraz pozostało już tylko zamocować mankiet stabilizujący do koniuszka serca i za pomocą specjalnego noża wykonać otwór wielkości monety pod kaniulę wlotową. Krew wracająca z płuc miała odtąd przechodzić przez zastawkę dwudzielną prosto do urządzenia, dzięki czemu felerna komora byłego futbolisty stałaby się zbyteczna. Patrząc na to, rozmyślałem o wynalazku Jarvika, który był niewiele większy od kaniuli instalowanej przez Buda pompy. Tytanowa obudowa komory pulsacyjnej HeartMate’a wydawała się przy nim olbrzymia.
Przed zapuszczeniem urządzenia wspomagającego trzeba je było wpierw napełnić krwią, aby wypchnąć ze środka powietrze.
– W mózgu powietrze na proch cię zetrze – zażartowałem. Słaby rym, ale trzymał mnie jeszcze jet lag, notorycznie niedosypiałem i powoli zbliżałem się do stanu maniakalnego.
Zespół techniczny podłączył wszystko jak trzeba; byliśmy gotowi na wielkie otwarcie. Gdy wewnątrz obudowy ruszył popychacz, z wentyla dobył się syk przywodzący na myśl ruszającą lokomotywę. Sztuczna komora napełniała się, potem wyrzucała krew do aorty, a jakiekolwiek pozostałości powietrza uciekały przez pory w protezie naczyniowej. Bezużyteczny mięsień chłopaka zapadł się do środka, nie spinał się już i nie drżał, próbując utrzymać go przy życiu. Dzieciak miał teraz nowe serce. Tymczasowe, ale miałem nadzieję, że spisze się dobrze.
(…)
Powyższy fragment pochodzi z książki Stephena Westaby'ego "Kruche życie" (tłum. Grzegorz Gajek), która ukaże się nakładem wyd. SQN 15 maja.