Zła decyzja może kosztować życie. Szwedzki lekarz opisał medyczne pomyłki
Błędy zdarzają się każdemu lekarzowi. Najczęściej spowodowane są zmęczeniem, niewłaściwym szkoleniem, brakiem komunikacji czy stresem. Przez niewłaściwe wybory załogi medycznej, każdego roku umierają setki tysięcy pacjentów.
Christian Unge po ukończeniu studiów medycznych wyjechał do pracy jako Lekarz Bez Granic. Praca w ekstremalnych warunkach ukształtowało go na zawsze. Szczerze opisał błędy, jakie popełnił, zarówno w czasie praktyki w biednej Afryce, jak i w bogatej Szwecji.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Wielka Litera publikujemy fragmenty książki "Jeżeli będę miał zły dzień, ktoś dziś umrze", autorstwa Christiana Unge. Książka szwedzkiego lekarza właśnie trafiła do polskich księgarń.
PRZYJĘCIE
To było przyjęcie, którego nigdy nie zapomnę. I to nie w pozytywnym sensie. Wszyscy tam byli. Imponująca frekwencja. Miejsce: duży apartament mojej mamy na Östermalm. Mama przygotowała kanapeczki i rozlała musujące wino do kieliszków. Wysprzątała mieszkanie i nakryła stół. Formalnie rzecz biorąc, to moja narzeczona miała dzwonić do ludzi i udało jej się ściągnąć sporą część moich przyjaciół i znajomych. Ale mama była głównodowodzącą; zaprosiła też rodzinę.
Narzeczona nie była przekonana, zastanawiała się, czy to aby na pewno dobry sposób na uczczenie mojego powrotu z Burundi. Odebrała mnie z lotniska. Z Burundi poleciałem przez Bużumburę, stolicę, do Brukseli na kilka dni sprawozdania. To standard u Lekarzy bez Granic – na szczęście. Miałem chociaż kilka godzin dla siebie w hotelu na przedmieściach Brukseli, żeby zebrać myśli przed wyjazdem do domu. Nie cieszyłem się na myśl o powrocie. Miałem poczucie, jakbym zawiódł personel mojego szpitala. Mogłem wyjechać z Burundi, podczas gdy tamci zostali.
Miał do nich dołączyć nowy lekarz, być może tak samo zielony jak ja, kiedy przyjechałem, i wszystkich dookoła zamęczałem swoimi obawami. Personel nie mógł po prostu spakować walizek i wyjechać. Wiele osób chciało wymienić się adresami mailowymi, utrzymywać kontakt, przyjechać do Europy na studia. "Czy możesz mi jakoś pomóc?”.
Narzeczona zawiozła mnie na Östermalm i weszliśmy do mieszkania. – Surprise! Jak w filmie Woody’ego Allena. Brakowało tylko balonów. Intencje były dobre, to jasne. Tęsknili za mną. Szczególnie mama. Sądzili, że mi ich brakowało. Co oczywiście było prawdą. Ale mózg miałem jakby opuchnięty. Niczym nurek powracający z głębiny musiałem się zaaklimatyzować, wypływać na powierzchnię metr po metrze, nie za szybko.
– Ojej – powiedziałem i sztywno uściskałem się z wszystkimi przyjaciółmi i rodziną.
– Dziękuję. Jak miło – wydusiłem z siebie.
– Nie musiałaś, mamo... – Na zdrowie i witaj w domu, Christianie.
– Na zdrowie.
Bolał mnie żołądek. Myślałem o niedożywionych dzieciach w Burundi, które przychodziły do naszego ośrodka ze spuchniętymi brzuchami i niedoborem białka, cierpiące na kwashiorkor. Nie mogły jeść zbyt szybko, potrzebowały małych porcji często, żeby dojść do siebie. Powoli jadłem koreczek, który przyklejał się do podniebienia.
– Opowiadaj. Jak ci tam było? – zapytał mnie przyjaciel.
– Było... intensywnie.
– Ale dobrze być z powrotem w domu, co?
– Tak, dobrze będzie pospać we własnym łóżku. Nie miałem siły wyjaśniać, co naprawdę czułem. Nie brakowało mi nocnych szczurów na dachu – to by już była przesada. Ale przyniesienie wiadra gorącej wody od ogniska, spokojne obmywanie się przy świecy… Tego będzie mi brakować.
– Dzięki w ogóle za wszystkie listy – powiedział ktoś inny.
– To było tak, jakbym naprawdę tam był.
Nie, nie było. Nie było takiej możliwości.
– Och. To fajnie. Dziękuję.
Mogłem mieć pretensje do samego siebie. Przez cały pobyt w Burundi pisałem listy do przyjaciół i rodziny. Dzieliłem się z nimi moimi obserwacjami i wrażeniami ze szpitala oraz z życia w obozie. Starałem się pisać tak bezpośrednio i szczerze, jak się da. Prawdopodobnie udało mi się uchwycić kilka niewielkich fragmentów z życia pacjentów w Buhiga, a także oddać uczucia, których doznałem, kiedy jako świeżo upieczony lekarz po raz pierwszy w życiu pojechałem do Afryki. Opowiedzieć, jak spotkałem i leczyłem pierwszego w moim życiu pacjenta z malarią.
Z HIV. Z gruźlicą. Ale listy nie mogły oczywiście oddać nawet ułamka rzeczywistości.
– I jak... miło – dodałem z nadzieją, że przyjęcie niedługo się skończy. Po wszystkich poklepywaniach po plecach podszedł do mnie nieco bardziej empatyczny krewny i cicho powiedział:
– Dużo do przetrawienia, co?
– Tak, to nieco potrwa.
– Widzę, że mentalnie wciąż tam jesteś. – Tak mi się wydaje. Krewny rozejrzał się dookoła.
– Nie osądzaj nikogo. Wszyscy za tobą tęsknili i cieszyli się, że cię zobaczą i usłyszą o tym, co przeżyłeś. Nikt z nas nie może sobie wyobrazić, jak tam jest.
– Byłem trochę nieprzygotowany.
– To naturalne. Trochę potrwa, zanim się przystosujesz. Co będziesz teraz robił?
– Zacznę pracować tutaj.
– Cieszysz się?
Zastanowiłem się.
– Nie wiem. W tej chwili jedynie tęsknię za powrotem tam. Ale przecież tego nie mogę nikomu powiedzieć.
– Nie, to chyba najlepiej zachować dla siebie. Może zrobisz sobie przerwę?
– Wolę zacząć pracować, może jednak będzie dobrze.
– Dzisiaj wieczorem możesz położyć się w wygodnym łóżku. Wtedy już będzie po wszystkim.
– Pewnie masz rację. Dwa tygodnie później zacząłem pracę na oddziale ratunkowym Szpitala Południowego. Wtedy nastąpił prawdziwy szok.
SOR W SZPITALU POŁUDNIOWYM
– Ale dlaczego miałbym go hospitalizować? Przecież da sobie radę w domu. Ordynator oddziału ratunkowego w Szpitalu Południowym rzucił mi szybkie spojrzenie, po czym dalej klikał myszką komputera.
– Dlatego, że ja tak mówię.
– Ale to jest nielogiczne – upierałem się, w pełni świadomy, jak wielu pacjentów na mnie czeka.
– Proszę tylko pobrać materiał i zrobić posiew. I przyjąć go do szpitala.
– Ma pięćdziesiąt trzy lata, jest żonaty i ewidentnie dawał radę pracować aż do wczoraj. Jest pewnie zmęczony. To z pewnością tylko przeziębienie.
Ordynator przestał klikać.
– Niech pan nie będzie tak diabelnie uparty. Proszę go po prostu hospitalizować.
– Jaki powód?
– Podejrzenie infekcji.
– Czego?
– Płuc – stęknął ordynator.
– To może zlecę też tomografię komputerową? Albo rezonans magnetyczny, skoro już przy tym jesteśmy. – Sam słyszałem, jak uszczypliwie to zabrzmiało.
– Nie. Niech pan się nie wygłupia. Jutro może pan zrobić zwykłe prześwietlenie płuc.
– Aha. I włączyć antybiotyk o szerokim spektrum, tak?
– Nie, to nie będzie potrzebne.
– Dlatego, że jego CRP wynosi dwadzieścia.
– Tak. Między innymi.
– Czyli przyznaje pan, że podejrzewa chorobę wirusową. Żadnej infekcji bakteryjnej wymagającej antybiotyku.
– Proszę posłuchać. – Odwrócił się do mnie. Ani śladu zaczerwienienia na twarzy. Siwe włosy zaczesane na bok, z perfekcyjnym przedziałkiem.
– Sprawia pan wrażenie lekko przemęczonego. Słyszałem, że biega pan tam i z powrotem i podaje w wątpliwość nasze hospitalizacje. Wiem też, że pracował pan w Afryce i tak dalej. Ale to nie Afryka. Tu jest Szpital Południowy w Sztokholmie. I tutaj prowadzimy nowoczesną, zaawansowaną opiekę zdrowotną.
– Która polega na hospitalizacji zdrowych mężczyzn w średnim wieku z przeziębieniem?
Ordynator zamilkł. Wydawało się, że z trudem powstrzymuje się od powiedzenia czegoś naprawdę złośliwego. Uśmiechnął się sztucznie.
– Proszę po prostu wpisać pacjenta i przyjąć następnego. – Stuknął w monitor komputera, na którym widoczna była lista kilkunastu pacjentów czekających na swoją kolej. Zrobiłem, jak powiedział. Tęskniłem za tym, żeby znowu wyjechać z Lekarzami bez Granic. Podróż powrotna z Afryki do Szwecji była trudniejsza niż podróż w tamtą stronę rok temu. Nie zaaklimatyzowałem się.
Chciałem stąd wyjechać. Ale nie mogłem. Rekruter Lekarzy bez Granic zmusił mnie do zostania w domu i pracowania przez jakiś czas w kraju. Później byłem mu wdzięczny za taką decyzję. Potrzebowałem zwolnić, przepracować wszystko, żeby być naprawdę gotowym na wyjazd na kolejną misję. Byłem po trzydziestce, zastanawiałem się sam i razem z narzeczoną nad różnymi drogami kariery zawodowej. Czy mam zacząć pracę naukową? Jaką miałbym wybrać specjalizację? Czy będziemy starać się o dziecko? Ponieważ nie znałem odpowiedzi na żadne z tych pytań, schowałem głowę w piasek, poszedłem za głosem serca i znowu zadzwoniłem do biura Lekarzy bez Granic. Rok po powrocie z Burundi siedziałem w samolocie w drodze do jądra ciemności – Konga.