Megalex. Wydanie zbiorcze - recenzja komiksu wydawnictwa Scream Comics
Dystopijna miniseria rozgrywająca się w uniwersum "Incala" w końcu doczekała się wydania zbiorczego. Co najbardziej uderza w "Megaleksie", to idealna symbioza między perwersyjną wizją Alejandro Jodorowsky'ego a wypranymi z emocji rysunkami Freda Beltrana.
Scream Comics sięgnęło po kolejną dawno niedostępną na naszym rynku serię Jodorowsky'ego. Mowa o "Megaleksie", trzytomowej historii będącej spin-offem kultowego "Incala", którą chilijski surrealista stworzył z Fredem Beltranem, gościem odpowiedzialnym za kolory w "Technokapłanach" czy "Po Incalu".
Tytułowy Megalex to planeta, na której wypowiedziano wojnę życiu. Oprócz ostatniego skrawka lasu i oceanu cała jej powierzchnia pokryta jest ciągnącą się po horyzont betonozą i dymiącymi fabrykami. Nie ma roślin, nie ma zwierząt, rząd sprawuje kontrolę absolutną, także nad długością życia nafaszerowanych chemią obywateli, którzy po upłynięciu 40 lat giną w straszliwy sposób.
Jednak pewnego dnia w tym zdawałoby się perfekcyjnie skonstruowanym systemie pojawia się anomalia. Syntetyczna wagina rodzi klona, który może okazać się szansą dla mieszkańców Megaleksa.
Alejdandro Jodorowsky lubi dociskać pedał gazu do dechy i tak jest tym razem. Zaproponowana przez niego wizja cywilizacji przeżartej technologią to dystopia totalna, w której cechy charakterystyczne gatunku podniesiono do najwyższej potęgi.
Komiks - renesans gatunku
Z jednej strony dostajemy perwersyjną karykaturę, z drugiej fascynującą, acz jednocześnie wywołującą ciarki analogię do współczesnych totalitaryzmów z ich rasizmem, izolacjonizmem, zagładą środowiska naturalnego czy coraz dalej idącą ingerencją w prywatność obywateli.
Na poziomie fabuły "Megalex" specjalnie niczym nie zaskakuje. Jodorowsky eksploruje dobrze sobie znane motywy, korzystając z bogatego zestawu klisz i podlewając wszystko swoim niewybrednym humorem. Nie jest źle, acz większe wrażenie niż sama historia zrobił na mnie sposób kreacji świata, materializującego się w postaci niezwykłych ilustracji Freda Beltrana.
Pierwszą styczność z Baltranem miałem czytając "Po Incalu", będącym de facto pierwowzorem "Final Incal", który doczekał się tylko jednego albumu. Rysował Moebius i dość powiedzieć, że była to chyba najsłabsza rzecz, jaką zrobił. Fatalnego wrażenia dopełniały płaskie, kładzione komputerowo kolory Beltrana.
Dlatego sięgając po "Megalex" byłem pełen najgorszych obaw, a pierwsze strony tylko mnie w nich utwierdzały. Czemu? Bo oprawa została tu całkowicie wygenerowane cyfrowo. Z kadrów wyziera więc chłód, a poczucie obcowania z czymś absolutnie sztucznym potęguje wszechobecna symetria, wypolerowane tekstury i skrajny fotorealizm.
W innym wypadku taka mieszanka byłaby dla mnie nie do przejścia. Jednak paradoks "Megaleksa" polega na tym, że na pierwszy rzut oka maksymalnie sterylne grafiki Beltrana pierwszorzędnie harmonizują z wizją Jodorowsky'ego, tworząc z nią idealną symbiozę. Dlatego, że kiedy w trzecim albumie Beltran dokonuje nagle formalnej wolty i zaczyna rysować w sposób tradycyjny (swoją drogą ta kreska też wypada bardzo dobrze), do końca nie opuszczało mnie wrażenie, że coś tu nie gra.
Komu mógłbym polecić "Megaleksa"? Fani sci-fi spod znaku dystopii powinni być ukontentowani, acz z pewnością nie jest to najlepsza rzecz z tzw. Jodovers. Jeśli nie mieliście styczności z twórczością szalonego Chilijczyka, to jednak najlepiej zacząć od "Incala" i jego kontynuacji.
W Polsce "Megalex" pierwotnie ukazał się w trzech tomach nakładem Egmontu (56 str., miękka oprawa). Nawet jeśli macie je na półce, to poważnie rozważyłbym zakup wydania zbiorczego. Sceam Comics jak zwykle stanęło na wysokości zadania i wypuściło pięknie wydany album (lekko powiększony format, lakierowana okładka, kreda), który na pewno będzie ozdobą niejednej kolekcji.