Incal - Final Incal / Po Incalu - wyd. limitowane - recenzja komiksu wydawnictwa Scream Comics
Parafrazując internetowy tekst: "Incal to jeden z najlepszych komiksów. Nie zapraszam do dyskusji". A co z jego kontynuacją? Choć w "Final Incal" na pokładzie zabrakło Moebiusa, a sam Jodo najlepsze czasy miał już raczej za sobą, to wznowiony właśnie album dostarczy wam masę rozrywki.
Pewnie nie będę oryginalny, ale "Incal" to dla mnie jeden z najważniejszych tytułów, który przemeblował moje postrzeganie medium oraz ostatecznie rozkochał w Jodorowskim i Moebiusie. To dzięki "Incalowi' sięgnąłem po "Kreta" czy "Świat Edeny" i od nowa zacząłem zbierać komiksy. Choć łapy położyłem dopiero na wznowieniu Scream Comics z 2015 r., co jak się okazało, miało swoje plusy ze względu na oryginalne kolory, z których zrezygnowano w edycji Egmontu.
Piszę o tym wszystkim, bo nakładem Screamu ukazało się właśnie drugie wydanie dawno niedostępnego "Final Incal", czyli ostatniej odsłony sagi o przygodach detektywa Johna Difoola w zdegenerowanym świecie przyszłości. Z oczywistych względów rzuciłem się na album, jak szczerbaty na suchary i przyznaję, że bawiłem się znakomicie. Choć to nie ta sama liga co "Incal" czy jego prequel "Przez Incalem", swoją drogą też proszący się o dodruk.
ZOBACZ TEŻ: Komiks - renesans gatunku
Zawiązanie akcji jest bliźniaczo podobne do wyżej wspomnianych odsłon serii. Difool ponownie spada wprost do Jeziora Kwasu, rozpaczliwie starając się przypomnieć, kim jest. Jednak świetnie znana czytelnikom sekwencja okazuje się snem – jak wszystkie inne wydarzenia z "Incala". Stąd wniosek, że przedstawiona tu historia jest raczej kontynuacją prologu niż samej kultowej serii.
A dalej jest już z górki. Od Difoola znów zależą losy wszechświata, a Jodo zabiera nas w dziką podróż po najdalszych zakątkach galaktyki. Jesteśmy tam świadkami jednych z najbardziej szalonych wykwitów jego wyobraźni, utytłanych w patosie i mało wysublimowanym humorze, który stał się jego znakiem rozpoznawczym.
Fabularnie jest na pewno bardziej rozrywkowo, prostolinijnie i przystępniej. Oczywiście to wciąż Jorodowsky ze swoją manią na punkcie tarota, filozofii Dalekiego Wchodu czy dualizmu, jednak charakterystyczna symbolika i pretensja schodzą tym razem na dalszy plan.
W "Final Incal" liczą się przede wszystkim wielka, niczym nieskrępowana przygoda i eksplorowanie uniwersum, u którego podstaw legła przełomowa seria i które z sukcesami przez wiele lat rozwijał. W ani jednym momencie nie miałem z tym problemu i z miejsca dałem się porwać, jednak uczciwie zaznaczam, że Jodo w kilku momentach idzie na łatwiznę, zbyt lekką ręką korzystając ze zbiegów okoliczności i odpalając deux ex machina.
Jeśli chodzi o stronę formalną, to Moebiusa i Zorana Janjetova ("Przed Incalem") zastąpił wtedy zaledwie 21-letni José O. Ladrönn, który kilkanaście lat później brawurowo zilustruje "Synów El-Topo". W "Final Incal" dał się poznać, jako artysta wybitny. Tak, wybitny, nie bójmy się szafować przymiotnikami ciężkiego kalibru.
Graficznie "Final Incal" przestawia się znakomicie i nie ma słabych momentów. Narracja, projekty postaci, mimika, architektura, w końcu kosmiczne mumbo jumbo - wszystko tu z sobą gra i sprawia, że kolejne strony ogląda się z otwartą buzią.
W 224-stronicowym tomie znajdziecie też "Po Incalu" - pierwsze podejście do sequela "Incala" zilustrowane przez Moebiusa, który chwilę później wymiksował się projektu.
To ciekawe doświadczenie móc skonfrontować ze sobą pierwsze albumy choćby pod kątem rysunków, lecz moim zdaniem wypada ono na niekorzyść mistrza. Kreska Moebiusa wydaje się tu bardzo uproszczona i cartoonowa, a komputerowo kładzione, płaskie kolory Freda Beltrana skutecznie odstręczające od lektury.
Najnowsze wydanie "Final Incal" zostało dopasowane kolorystycznie i wymiarowo do edycji "Incala" z 2018 r. (żółta okładka i format 210x280 mm). Oprócz wspomnianego "Po Incalu" w albumie znajdziecie też posłowie naświetlające zawiłe losy powstania serii.