"Czarny Młot: Era zagłady. Część 1" – jak domek z kart [RECENZJA]
Na farmie zamieszkiwanej przez dziwaczną rodzinkę w końcu nastąpił przełom. Kłamstwa wychodzą na jaw, wszystko zaczyna się sypać jak domek z kart. Ale czy zagubieni superbohaterowie chcą, żeby prawda ich wyzwoliła?
Ostatni tom "Czarnego Młota" zakończył się rewolucyjną zmianą w życiu Lucy Weber. To ona stała się teraz Czarnym Młotem w miejsce swojego ojca, którego losy i miejsce pobytu pozostają zagadką. Lucy wie natomiast, dlaczego obrońcy Spiral City trafili na farmę i z chęcią by im o tym powiedziała, gdyby nie zadziwiająca podróż, którą musi odbyć.
W "Erze zagłady" Jeff Lemire w końcu odkrywa karty i łączy główne wątki swej opowieści w przejrzystą całość. Co oczywiście wcale nie oznacza, że nie trzyma kilku asów na później. Zwrot akcji i pokazanie, o co tutaj właściwie chodzi, daje czytelnikowi satysfakcję, ale nie to jest tutaj najważniejsze. "Czarny Młot" to w dalszym ciągu opowieść o zwykłych pragnieniach niezwykłych osobowości. O życiowych dramatach superbohaterów, którzy są bardzo ludzcy w swoich słabościach i ograniczeniach. Potrzeba bliskości, poszukiwanie miłości, dążenie do więzi rodzinnych – to są największe problemy bohaterów Lemire'a, które zostały idealnie wkomponowane w intrygę z farmą i superbohaterskie sprawy.
Jeżeli jeszcze nie sięgnęliście po "Czarny Młot", to czym prędzej naprawcie ten błąd, bo to aktualnie jeden z najciekawszych komiksów superbohaterskich wydawanych w Polsce. Scenarzysta unika typowej dla takich opowieści narracji, bawi się konwencją i idzie mocno w obyczaj. Ale jednocześnie nie daje nam zapomnieć, że czytamy komiks o maskach i pelerynach, kosmitach, latających ludziach i magicznych artefaktach.
Ciąg dalszy nastąpi i już się nie mogę doczekać.