"Doktor Star i Królestwo Straconej Przyszłości": inne oblicze superbohaterstwa [RECENZJA]
Nie ma co owijać w bawełnę. "Doktor Star i Królestwo Straconej Przyszłości" to kolejny album ze scenariuszem Jeffa Lemire'a, który można polecić w ciemno każdemu.
Kim jest Doktor Star? Na to pytanie powinni znać odpowiedź uważni czytelnicy serii "Czarny Młot", której "Królestwo Straconej Przyszłości" jest formalnie spin-offem. Wiedza na temat superbohaterskiego uniwersum Lemire'a nie jest jednak wymagana do lektury tego zamkniętego albumu. Historia Doktora Stara została w nim opowiedziana od początku do końca. I to w taki sposób, że trudno o niej zapomnieć.
W świecie "Czarnego Młota" Doktor Star był jednym z superbohaterów tzw. Złotej Ery. Zaczynał jako genialny wynalazca borykający się z prozą życia (ciężarna żona, malutkie mieszkanie), który został w końcu dostrzeżony przez wpływowych inwestorów. Gdy dostał fundusze na realizację autorskiego projektu, był przekonany, że złapał Pana Boga za nogi. Bez wahania rzucił się w pogoń za marzeniem, stawiając na pierwszym miejscu własne ambicje. Wkrótce osiągnął spektakularny sukces, jednak nie wszystko poszło po jego myśli.
"Doktor Star i Królestwo Straconej Przyszłości" na pierwszy rzut oka przypomina składankę komiksowych przebojów. Kosmiczna moc, walka z hitlerowcami, międzyplanetarne podróże, istoty z różnych światów działające pod jednym szyldem niczym w "Zielonej Latarni" – Lemire nie próbuje ukryć licznych inspiracji, ale też nie można mu zarzucić prostackiego kopiowania cudzych pomysłów.
Już "Czarny Młot" przyzwyczaił czytelników, że Lemire doskonale czuje superbohaterską estetykę i wykorzystuje wyświechtane schematy do opowiedzenia autorskiej, niezwykle ciekawej historii. Tak samo jest w "Doktorze Starze…", gdzie walka ze złem, kosmiczne cuda i supermoce są tylko tłem dramatu głównego bohatera.
Dramatu, którego nie da się łatwo zapomnieć.