Sandman - 1 - Preludia i nokturny (wyd. 2021) – recenzja komiksu wydawnictwa Egmont
Każdy ma jakieś wstydliwe zaległości w klasyce. Moim wyrzutem sumienia od zawsze był "Sandman". Okazją do nadrobienia okazała się poprawiona reedycja "Preludiów i nokturnów". Cieszę się, że tyle lat zwlekałem, bo wcześniej pewnie bym go nie docenił.
Złote czasy trwają w najlepsze. Obok ton nowości wydawcy sięgają też po tytuły od dawna niedostępne. W ten sposób niedawno dostaliśmy "Czarną Orchideę", czyli debiut Neila Gaimana w barwach DC Comics. Egmont na tym nie poprzestał i właśnie wypuścił wznowienie 1. tomu "Sandmana". Serii, dzięki której Brytyjczyk stał się supergwiazdą komiksu.
Cykl wystartował mniej więcej w tym samym czasie co "Czarna Orchidea", jednak scenariuszowo "Sandman" bije ją po stokroć na głowę. Gaiman ponownie umiejscowił akcję w uniwersum DC i sięgnął po ikoniczne postacie, jednak na tym podobieństwa w zasadzie się kończą. Opowieść o Królu Snów zapuszcza się bowiem w rejony, o jakich mainstreamowym twórcom wówczas się nomen omen nie śniło.
Komiks - renesans gatunku
Na pierwszy rzut oka fabuła wydaje się prozaiczna. Oto po kilkudziesięciu latach niewoli spowodowanej mistycznym rytuałem Sandman odzyskuje wolność. Aby przywrócić równowagę w swoim królestwie, musi odzyskać trzy artefakty rozsiane po uniwersum. Tym samym Gaiman funduje nam niezwykłą podróż po najdalszych zakątkach swojej wyobraźni, gdzie na równych prawach spotykają się mitologia, Stary Testament, fantastyka, superhero i najprawdziwszy horror.
Wiem, jak to brzmi, ale w "Preludiach i nokturnach" próżno szukać słabych punktów. Autor genialnie prowadzi narrację, historia jest kunsztownie skonstruowana i zaskakująca, a my ani na chwilę nie przestajemy czuć olbrzymiej satysfakcji płynącej z lektury 240-stonicowego albumiku.
Gaiman wzorem swoich rodaków, Moore'a czy Morrisona, wprowadza rozwiązania nieczęsto spotykane wówczas w głównym nurcie. Sięga po wątki na pierwszy rzut oka do siebie nieprzystające, cytuje klasyków i popkulturę, bawi się formą i nie ukrywa olbrzymiej erudycji. Jednak w tym wszystkim tkwi jakiś złoty środek, dzięki czemu lektura "Preludiów" choć wymagająca ani na chwilę nie męczy, ani nie przytłacza.
Odnośnie oprawy to mamy tu klasyczne Vertigo. Rysunki Mike'a Dringenberga, Malcolma Jonesa III i Sama Kietha niekiedy groteskowe, mroczne i ocierające się o underground idealnie oddają oniryczno-surrealistyczny klimat opowieści i czasów, kiedy seria zaczęła się ukazywać. Kiedyś kręciłbym nosem, dziś nie mogę się na nie napatrzeć.
Trzecie wydanie "Preludiów i nokturnów" zostało wzbogacone o nową okładkę niezawodnego Dave'a McKeana oraz komputerowo nałożone kolory, dostosowane do użytego w tym wznowieniu papieru. W albumie znajdziecie też trzy teksty pięknie naświetlające kontekst powstania serii. Jeśli nie czytaliście, to naprawdę jest to rzecz, którą musi poznać każdy szanujący się fan powieści obrazkowych.