Potwór z bagien – recenzja komiksu wydawnictwa Egmont
Sięgnąłem po "Potwora z bagien" Scotta Snydera zachęcony opinią, że to jedna z lepszych rzeczy, jakie ukazały się w barwach Nowego DC Comics. Niestety początkowy entuzjazm szybko wyparował.
W 2011 r. DC Comics po raz kolejny zrestartowało swoje wydawnicze uniwersum. Tak narodziło się Nowe DC Comics (ang. The New 52). Marka, w ramach której czytelnicy dostali kolejne wersje przygód takich bohaterów, jak Batman, Flash, Superman czy właśnie Potwór z bagien pisany przez Scotta Snydera.
Ten ostatni nie doczekał się wówczas polskiej premiery, choć z zagranicznych recenzji wynikało, że to jeden z ówczesnych okrętów flagowych wydawnictwa. Dziś możemy się w końcu o tym przekonać, sięgając po ponad 500-stronicowe tomiszcze wypuszczone w ramach serii DC Deluxe.
Komiks - renesans gatunku
Siadając do "Potwora z bagien" miałem spore oczekiwania. Po pierwsze za sprawą "Batmana", którego na potrzeby wspomnianego restartu Snyder do spółki z Gregiem Capullo poddał kapitalnemu liftingowi. Po drugie wciąż byłem (i jestem nadal) pod wrażeniem tego, co z postacią Aleca Hollanda wyczyniał Alan Moore. Choć rzecz jasna nie łudziłem się, że ktokolwiek zbliży się do tego poziomu.
I rzeczywiście, ze Snydera żaden Moore, ale otwierająca album historia o pojedynku Hollanda ze Zgnilizną to zaskakująco rozrywkowa i niezobowiązująca lektura, która "czyta się sama". Nikt nie bawi się tu ani w narracyjne eksperymenty, ani nie diagnozuje problemów Ameryki. Nie, ten "Potwór z bagien" to zupełnie inna liga. Opowieść utytłana w kinie klasy B i tandetnej estetyce lat 80. Pozbawiona bagażu intelektualnego Moore'a, ale ciągle efektowna i wartko opowiedziana.
Podobnie jak w przypadku "Batmana" Snyder znów miał szczęście do rysownika. W każdym kadrze autorstwa Yanicka Paquette czuć bowiem, że to gość, który zjadł zęby na body horrorze, a jego dzikie pomysły docenią zwłaszcza fani takich twórców, jak Stuart Gordon, Brian Yuzna, John Carpenter czy Frank Henenlotter. Jest niedorzecznie, groteskowo i obrzydliwie, a jednocześnie psychodelicznie i niezwykle kolorowo.
Kłopot w tym, że im dalej, tym staje się jasne, że Snyder wyprztykał się z pomysłów. Kolejne zeszyty niczym już nie zaskakują, a w historię wdziera się coraz większy banał. W konsekwencji dostajemy kolejną grubymi nićmi szytą superbohaterską naparzankę, w dodatku z gościnnymi występami już nie tak wyrazistych i utalentowanych jak Paquette rysowników. Przewracając ostatnią stronę trudno nie poczuć rozczarowania.
A jak prezentuje się album od strony edytorskiej? To DC Deluxe, a więc komiks wydany w twardej oprawie z obwolutą, opatrzony przedmową współtwórcy postaci Lena Weina oraz tradycyjnie zgrabnym post scriptum Kamila Śmiałkowskiego.