Trwa ładowanie...
felieton
26-04-2010 12:21

Nurt utajony

Osiecka, Kabaret Starszych Panów i Kaczmarski stanowią tylko pars pro toto tej grupy; trudno nie wspomnieć o innych „podkasanych”: o wcześniejszych: Lecu, Tuwimie, Słonimskim, o Piwnicy pod Baranami, Wojciechu Młynarskim, Januszu Kofcie, wreszcie o bardach obcych: Llachu, Brelu, Wysockim i Okudżawie.

Nurt utajonyŹródło: Inne
d2yswqh
d2yswqh

Sprawa nienowa, a nigdy o tym dosyć. Przygotowując się ostatnio do nagrania „Łossskotu” (na coś się to jednak czasem przydaje) miałem do czynienia z trzema naraz wielkimi zjawiskami literackimi, które rozświetlały II połowę XX wieku: z Osiecką, Kaczmarskim i Kabaretem Starszych Panów. Kasia Nosowska wydała bowiem płytę z piosenkami Osieckiej, wyszło pięciopłytowe wydanie nagrań z recitali Kaczmarskiego, a Barbara Krafftówna, jeden z filarów Kabaretu, spektaklem „Oczy Brigitte Bardot” w Teatrze na Woli obchodziła swoje osiemdziesięciolecie.

To, co łączy te trzy zjawiska, to połączenie ogromnej literackiej maestrii i wyczucia, niezapomnianych fraz, błyskotliwości i mądrości z dość powszechnym, niestety, poczuciem, że oto mamy do czynienia ze sztuką cokolwiek niższej próby, z płodami muzy podkasanej – jakby słowo połączone z muzyką samo w sobie było podejrzane. A przecież to z muzyki właśnie, z melorecytacji wyrasta wszystko to, co znamy jako poezję, od Psalmisty i Homera, po Białoszewskiego i Świetlickiego.

Zresztą, tych tekstów pomijanych jest znacznie więcej – Osiecka, Kabaret Starszych Panów i Kaczmarski stanowią tylko pars pro toto tej grupy; trudno nie wspomnieć o innych „podkasanych”: o wcześniejszych: Lecu, Tuwimie, Słonimskim, o Piwnicy pod Baranami, Wojciechu Młynarskim, Jonaszu Kofcie, wreszcie o bardach obcych: Llachu, Brelu, Wysockim i Okudżawie, którzy byli obecni w Polsce czy to w oryginałach, czy to w znakomitych nieraz przekładach (z przekładami Kaczmarskiego i Młynarskiego włącznie).

A przecież jest to niekiedy poezja najwyższej próby, którą z powodzeniem mogłaby się znaleźć w literackim kanonie. Tym szkolnym, bo w umownym kanonie lektur polskiego inteligenta znajduje się od dawna – w końcu cytatami z Przybory, Młynarskiego czy Kaczmarskiego można się przerzucać dokładnie tak, jak cytatami z Wesela, Trylogii, Ferdydurke. I nie chodzi tu o zwykłe mechaniczne powtarzanie łatwych do zapamiętania (tym łatwiejszych, że często zrymowanych) fraz; to nie slogany reklamowe w rodzaju „praca z Ajaksem czystym relaksem”, „z pewną taką nieśmiałością”, „dziękuję ci, Omo”, które z czasem wryją się w pamięć każdemu, kto ma jakiś kontakt z mediami masowymi (bo częste powtarzanie najdurniejszego nawet komunikatu w końcu go przecież w zwojach mózgowych utrwali). To cytaty na prawach cytatów z dzieł literackich właśnie, odsyłające do całego zakodowanego w pamięci spisu opowieści; starczy powiedzieć „już kąpiesz się nie dla mnie” a staje przed oczami nie tylko niezrównany Michnikowski i niezrównana
Jędrusik, ale cała historia nieszczęśliwej miłości i zdrady; „Portugalczyk Osculati” wywołuje nie tylko czarno-białą Rylską, ale i opowieść o dziewczynie z tych lżejszych, o rozbijających się po lokalach użyteczności publicznej wrażych obcokrajowcach, co „nie zaplatą”, i o Polakach, co na wojażach zagranicznych „z groszem się nie liczą” (czego wówczas, zważywszy na przeliczniki, nikt na poważnie wziąć nie mógł). Starczy zanucić albo powiedzieć „Na całych jeziorach – ty” a otwiera się nie tylko skojarzenie z niełatwą miłością i kilka sentymentalnych obrazków, ale i Polska lat 60-tych, gdzie „od Mazur do Francji” znaczyło znacznie dalej niż dzisiejsze „od Mazur do Francji”, oraz najróżniejsze wyimki ze wspomnień o ówczesnej bohemie. Zaś „nie ogryźli kości, nie dopili wina” czy „nie ten umiera, co właśnie umiera, lecz ten, co żyjąc, w martwej kroczy chwale” od razu zabiera nas między ostatnich Sarmatów i w wąwóz Somosierry.

d2yswqh

Oczywiście, inna jest waga tych tekstów w przypadku każdego twórcy. Osiecka, która napisała około dwóch tysięcy piosenek, poruszała się swobodnie w rozmaitych gatunkach i stylistykach, pisała teksty aktorskie, liryczne i oniryczne (szczególnie polecam „Kokainę” z płyty Nosowskiej, coś w rodzaju wariacji witkacowskich, które Piwnica pod Baranami mogłaby z powodzeniem śpiewać tuż po „A taki miał być przyjemny nastrój”) ale i rockowe czy – przykładając do nich miarę dzisiejszą – popowe, z całym tego pozytywnym (popularność) i negatywnym (uproszczenia) bagażem. Zdarzało się jej popaść w sentymentalność i „drobnosmuteczkowatość”, ale było to, jak sądzę, popadanie najzupełniej świadome.

Z kolei teksty Przybory mają urok causeura, czarującego rozmówcy, który i ciekawą historię sprawnie i niebanalnie opowie, i dorzuci jakiś liryczną perełkę, i posypie wszystko skrzącym się pyłem błyskotliwych gier słownych i literackich zabawek. Niebywała inwencja rymotwórcza i rytmiczna Przybory (dość wspomnieć legendarnego „Anuja”) stawia go w jednym rzędzie z najlepszymi poetami epoki. W połączeniu z melodiami Wasowskiego, które nie tylko z miejsca wpadają w ucho, ale i zachwycają niebywałą rozmaitością (shimmy obok tanga, mambo tuż po walczyku i charlestonem pogania) tworzy to całość niepowtarzalną; ale Przybora broni się i sam, bez Wasowskiego: mało kto w XX wieku potrafił z taką rozbrajającą szczerością mówić o ludzkich tęsknotach i uczuciach z takim wyczuciem „drugiego planu”, wszystkiego, co wstydliwe i pokraczne: szarej rzeczywistości peerelowskiej („donosów tylko nie pisz”, „nie szafowałem masłem”!), niezmytych naczyń w zlewie, drobnych cwaniactw. Piosenki, ale i całe libretta kolejnych wieczorów
Kabaretu Starszych Panów opisują to, czym literatura zajmowała się od czasów najdawniejszych: rozdarciem człowieka między tym, co wzniosłe i wysokie, i duchowe, i w przestrzeń ulata, a tym, co przyziemne, cielesne, prowizoryczne, uchwytne. Rozdźwięk między światem wyobrażeń a twardą rzeczywistością, między Romeem i jego amuletem, który zły mu sprzeniewierzył Kapulet, a krzykiem z osiedlowego okna.

Teksty Kaczmarskiego wreszcie najbliższe są pewnie poezji, jaką możemy znaleźć w tak zwanych „normalnych tomikach”, a on sam – najbliższy romantycznej wizji tego, kim winien być poeta (wizji, dodajmy, przestarzałej nieco, ale cały Kaczmarski jest przecież w jakimś sensie „przestarzały”, wiecznie wpatrzony w przeszłość): emigrant-wygnaniec, piszący na obczyźnie o ojczyźnie, bard, który opiewa wzniosłe chwile Polski i piętnuje narodowe wady, by Polska odrodzona się „przebóstwiła”. Jako genialny imitator doskonale wchodził w najróżnorodniejsze style: potrafił pisać Rejem i Kochanowskim, sarmacką frazą barokową i romantykami, Norwidem, Gombrowiczem Sienkiewiczem, przechodzić przez wszystkie rejestry polszczyzny dawnej i współczesnej, od wysokopoetyckiego po potoczny. A wymaga to nie tylko wielkich umiejętności, ale i ogromnego oczytania. Zresztą, widać u niego erudycję nie tylko literacką; w jakimś sensie Kaczmarski był najdoskonalszą realizacją żartobliwego postulatu Przybory z „Mambo Spinoza”: to były
piosenki-traktaty, opowieści o kulturze, egzegezy wydarzeń historycznych, głębokie interpretacje dzieł sztuki. I była to, należy dodać, nie kwestia przypadku, ale świadomy i szeroko zakrojony projekt edukacyjny. Żeby bowiem wejść ze słuchaczami-czytelnikami na pewien poziom rozmowy o renesansie czy romantyzmie, trzeba mieć z nimi wspólną bazę wiedzy i skojarzeń, nie tylko pozostających w obrębie naszego polskiego ogródka, ale i znacznie szerszych. Bóg jeden raczy wiedzieć, ile osób dzięki Kaczmarskiemu pamięta jak nazywali się ambasadorowie sportretowani przez Holbeina: Tyle zrobili już jak na swe młode lata / ulega dziejów wosk ich nieomylnym śladom, / to George de Selve - obiecujący dyplomata / i Jean de Dinteville -, francuski ambasador. Zaszufladkowany jako „bard Solidarności” (choć mało która piosenka buntownicza mówi o buncie tak gorzko jak „Mury” – to w zasadzie jedna wielka krytyka rewolucji, która może przynieść nową władzę, ale każda władza będzie niewoliła artystę, indywidualność, bo śpiewak
zawsze jest sam), Kaczmarski czeka jeszcze na odkrycie jako poeta – nierówny, piszący zbyt pewnie obficie, ale obdarzony znakomitym słuchem literackim i skłonnością do wykwintnych gier słownych, a przede wszystkim: mówiący zupełnie nieoczywiste rzeczy o naszym wspólnym dziedzictwie kulturowym: polskim i, szerzej, europejskim.

Dziś, kiedy po raz kolejny wraca dyskusja o literackich kanonach, warto się upomnieć o tę nieoczywistą, ale bardzo ważną część polskiej poezji XX wieku. Jakoś przebiły się do szkolnych lektur lekkie dzieła Kochanowskiego i Krasińskiego, widać patyna wieków zdjęła z nich złowrogi cień muzy z tingeltanglu i wolno je serwować niewinnym pacholętom (choć w stosownym wyborze ad usum Delphini, chociaż niewinne pacholęta nie takie rzeczy widziały na specjalistycznych portalach). Ale jest jeszcze Piotr Płaksin ze stacji Chandra Unyńska, jest panna Krysia z pensjonatu Orzeł, jest Osiecka, Przybora, Kaczmarski. Renesansowe fraszki i oświeceniowe bajki nie wystarczą – warto pamiętać, że ten mniej szanowany, spychany do podziemia nurt literatury jest równie ważny, co nurt główny i dostojny. I też ma swoich klasyków.

d2yswqh
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2yswqh