Masakra w Alpach. Góry to jeden wielki cmentarz
Wędrówki po wysokogórskich szlakach to często, prawie dosłownie, chodzenie po trupach poprzedników i poprzedniczek. Mało kto się tym przejmuje, to raczej dobry znak: "idziemy właściwą drogą" - opowiada Elżbieta Sieradzińska, autorka najnowszej książki o alpinizmie.
"Wrócimy po was" - tytuł najnowszej książki Elżbiety Sieradzińskiej to hasło ratowników górskich, którzy wracają zawsze, nawet kiedy nie ma to już sensu, nawet kiedy nie ma już szans na bezpieczne dotarcie do zaginionych czy poszkodowanych.
Doświadczona pisarka, specjalizująca się w tematyce górskiej, wybrała sześć niemal mrożących krew w żyłach historii o wypadkach podczas wysokogórskich wspinaczek w Alpach i opisuje je w książce, która, choć jest opartym na dokumentach i relacjach reportażem, trzyma w napięciu jak najlepszy thriller.
Przemek Gulda, Wirtualna Polska: Skąd wzięła się w tobie ta książka, skąd wzięła się chęć opowiedzenia historii o ratownikach alpejskich?
Elżbieta Sieradzińska: Kiedy dziś o tym myślę, przypomina mi się historia z dzieciństwa, która zrobiła na mnie bardzo wielkie wrażenie i do dziś tkwi w mojej pamięci: moja mama słuchała audycji o słynnym tatrzańskim prekursorze ratownictwa górskiego, Klimku Bachledzie. Wielkie emocje wywołały we mnie słowa kończące tę opowieść: "wracajcie, Klimku, wracajcie", wiedziałam bowiem, że nie cofnął się, poszedł w góry ratować ludzi i nigdy już z nich nie wrócił. Potem, tłumacząc francuskie książki na temat wspinaczki wysokogórskiej, spotkałam się z historiami o ratowaniu ludzi w Alpach. Zostały we mnie, a potem dotarło do mnie, że one są zupełnie nieznane w Polsce.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Pod koniec wieku z Alp znikną lodowce
I postanowiłaś o nich napisać?
Najpierw chciałam pisać znacznie szerzej, o ratownictwie górskim na całym świecie: od Tatr do Himalajów, ale bardziej doświadczeni ode mnie przekonali mnie, że to zdecydowanie za szerokie ujęcie. Postanowiłam więc skupić się na tym, co mi najbliższe i na czym znam się najlepiej - tym, co się działo w Alpach. Kiedy zaczęłam zbierać materiały i pisać, uświadomiłam sobie, że ta książka będzie mocno oparta na jedności czasu i miejsca, te historie mocno się zazębiają, pojawiają się w nich te same osoby, w jednych jako postacie pierwszoplanowe, w innych - gdzieś w tle.
Co decydowało o wyborze tych, a nie innych historii?
To, co je wszystkie łączyło, to tajemnica. One są oczywiście dziś opisane na wiele sposobów, ba, można nawet po prostu zajrzeć do Wikipedii i przeczytać o przebiegu tych sytuacji, ale tak naprawdę nadal nie wie się wszystkiego. Bo w każdej z nich jest coś więcej niż tylko suche fakty. Tajemnica właśnie. I pisząc o nich, zbierając informacje, wiedziałam, że jest w tych opowieściach coś, czego nigdy się nie dowiemy. I wcale nie miałam poczucia, że to jakaś wada, brak, który przeszkodzi tej książce. Wręcz przeciwnie. Wydaje mi się, że ta niejasność, ten brak pewności, są bardzo przyciągające.
Czy historie alpejskie różnią się od tych z Tatr czy Himalajów? Czy to zawsze te same historie?
Dzieją się oczywiście w nieco innej scenerii. Alpy są o wiele rozleglejsze od Tatr, ale niższe od Himalajów, mają własną specyfikę krajobrazową. Ale to tylko tło. Bo tak naprawdę najważniejszym elementem tych historii są ludzkie postawy, ambicje, najróżniejsze emocje, od zazdrości i potrzeby rywalizacji do empatii. Do tego dochodzi oczywiście polityka, sprawy na granicy kryminału, zawiść i oszustwa. No i jest jeszcze jedna różnica - kraje alpejskie naprawdę mocno żyją tym wszystkim, co się dzieje w górach. To jest zupełnie nieporównywalne do Polski, gdzie góry są jednak bardzo... lokalne. No, może gdyby u stóp Rys rozbił się zagraniczny rejsowy samolot, byłoby o tym głośno w całym kraju, ale poza takimi spektakularnymi sytuacjami, to co dzieje się w Tatrach z reguły obchodzi tylko ludzi na Podhalu.
Która z historii, o których piszesz, zrobiła na tobie największe wrażenie, była najtrudniejsza do opisania?
Chyba opowieść o dwóch młodych chłopakach, którzy wyruszyli na trudną, bardzo ryzykowną wyprawę. To, co mnie w niej najbardziej porusza i nadaje jej zarazem bardzo uniwersalnego, ogólnoludzkiego wymiaru, jest relacja między nimi a ojcem. To był bardzo doświadczony człowiek, w czasie wojny działał w antyhitlerowskiej konspiracji, za co trafił do obozu. Wychowywał synów w bardzo tradycyjny sposób, chciał im "umeblować" całe życie. A oni zaczęli robić coś wbrew niemu i jego planom. To wprowadziło między nich ogromne napięcie. Ojciec był oczywiście bardzo zaangażowany w akcję ratunkową, ale miałam wrażenie, że koniec końców zaczął odwracać się od jednego z synów, którego wciąż poszukiwano. To właśnie on podjął decyzję, żeby ostatecznie wstrzymać akcję ratowniczą. Nie mogę tego pojąć do dziś.
Jednym z najmocniejszych zdań, które padają w twojej książce, jest to, że Alpy, czy szerzej, wysokie góry, to jeden wielki cmentarz. Czy wspinając się myśli się o tym?
Jestem absolutnie przekonana, że nie. Ma się wtedy w głowie zupełnie co innego: chęć zdobycia szczytu, adrenalinę, zew przygody. Jest takie słynne zdjęcie, akurat nie z Alp, ale z Himalajów, na którym widać wyprawę przechodzącą koło wystającego z zaspy zielonego buta wspinaczkowego. I jestem absolutnie przekonana, że ludzie, którzy go widzą, nie mają impulsu: "oj, tu jest naprawdę niebezpiecznie, trzeba uważać", ale raczej: "o, jestem na dobrej drodze, tędy prowadzi szlak, tędy szli inni". To trochę przerażające, ale wydaje mi się, że tak to właśnie wygląda.
Nie ma ani śladu refleksji?
Mam wrażenie, że inne emocje pojawiają się na słynnym zabytkowym cmentarzu w Chamonix. Można go porównać do nekropolii w Zakopanem - oba są swego rodzaju smutnym muzeum wspinaczki górskiej w swoich regionach, leży tam mnóstwo ludzi niezwykle zasłużonych dla wspinaczki i dla ratownictwa górskiego. Wiele grobów to także dramatyczne historie. I tam, w ciszy tego cmentarza, przychodzą pewnie do głowy refleksje na temat niebezpieczeństw. Ale kiedy rusza się stamtąd w stronę gór, te emocje nagle wyparowują i widzi się już tylko szczyt do zdobycia. Jest też oczywiście absolutnie niedopuszczalna i godna potępienia patologia, związana z pozostałościami po obu katastrofach lotniczych, o których piszę: są ludzie, którzy chodzą na lodowiec w ich poszukiwaniu. To już raczej, prawie dosłownie, żerowanie na trupach. Na to nie może być zgody.
Piszesz dużo o górach, a czy sama się wspinasz, bywasz w górach, jesteś pod ich urokiem?
Jak wiele rzeczy u mnie, wszystko zaczęło się od książek. Pamiętam do dziś, jak ogromne wrażenie zrobiły na mnie górskie opowieści Wandy Rutkiewicz, czytałam je z wypiekami na twarzy, a potem natychmiast chciałam zobaczyć na własne oczy to, o czym czytałam. Kiedy zaczęłam na poważnie myśleć o wyprawie w Alpy, okazało się, że to będzie bardzo kosztowna wycieczka. Musiałabym wziąć dwie pożyczki. Stwierdziłam więc, że skoro tak, wezmę trzecią i pojadę od razu w Himalaje. Nie ukrywam, że trekking pod Annapurnę był jedną z rzeczy w moim życiu, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Ogrom emocji był niemal nie do opisania. Potem byłam jeszcze w Alpach, Pirenejach, trochę pochodziłam po górach.
Tytuł twojej książki jest bardzo znamienny - to nie tylko zawołanie ratowników, ale też ich moralny imperatyw. Czy ta chęć pomocy ma jakąś granicę?
Nie ma. Absolutnie nie ma. Co czasem bywa oczywiście zabójcze. Słyszałam wielu ratowników żałujących przez całe życie, że w jakiejś sytuacji nie mogli zrobić więcej. Arek Gąsienica-Józkowy, który chciał wracać i ratować Wandę Rutkiewicz, wiele razy powtarzał: "powinienem pójść, coś jeszcze zrobić". Ale wiadomo było, że nic się już zrobić nie da. Na szczęście z tej wyprawy wrócił chociaż on. Bo z Klimkiem Bachledą było inaczej - nie widział granicy. Poszedł i nie wrócił.
Elżbieta Sieradzińska, Wrócimy po was. Historie alpejskie, Wydawnictwo Marginesy
Przemek Gulda, dziennikarz Wirtualnej Polski