"Jonah Hex, t. 8, Wojna sześciostrzałowców". Solidne guilty pleasure [RECENZJA KOMIKSU]
Jeśli kiedykolwiek dojdzie do ponownej ekranizacji przygód Heksa, to powinna być to "Wojna sześciostrzałowców". A reżyser? Tylko S. Craig Zahler ("Bone Tomahawk").
Liczący 12 tomów run Justina Graya i Jimmy'ego Paliottiego powoli zbliża się do końca. "Wojna sześciostrzałowców" to już ósmy album wydany nakładem Egmontu. I jeden z lepszych.
Stali czytelnicy serii zdążyli już się przyzwyczaić, że na poszczególne części "Jonaha Heksa" w przytłaczającej większości składają się luźno powiązane ze sobą nowelki. Krwawe, często bestialskie moralitety z mniej lub bardziej zaskakującą pointą. Ale z "Wojną szcześciostrzałowców" jest inaczej.
To jedna 144-stronicowa historia, w której u boku Jonaha Heksa pojawiają się świetnie znani bohaterowie: Tallulah Black, upiorny El Diablo oraz czarujący przekręciarz Bat Lash. Czemu łączą szyki? Okazuje się, że Hex podczas wojny secesyjnej zabił komuś syna i ojczulek czuje się w obowiązku go pomścić. Wynajmuje bandę zbirów, ale nie przypuszcza, że ktoś pospieszy szpetnemu łowcy nagród na odsiecz.
ZOBACZ TEŻ: Komiks - renesans gatunku
Widzieliśmy/czytaliśmy to już setki razy? Owszem, ale na szczęście w tym przypadku nie ma mowy o nudzie. Bo choć fabuła "Wojny sześciostrzałowców" jest oklepana jak twarz Gołoty, a autorzy po kolei odhaczają każdy punkt jazdy obowiązkowej, to wartka akcja, cięte dialogi i wisielczy humor wynagradzają w pełni sztampowy scenariusz. Czyta się to szybko i bez przewracania oczami.
Oczywiście jest krwawo i makabrycznie, a rzemieślnicze rysunki Cristiano Cuciny nie pozostawiają niczego wyobraźni. Czyli tak jak zwykle. "Wojna sześciostrzałowców" to satysfakcjonujące guilty pleasure. Czysta rozrywka, o której wprawdzie nie będziemy pamiętali za tydzień, ale co z tego?