Trwa ładowanie...

Tam było dużo gorzej niż w Auschwitz. Nie nadążano z paleniem zwłok

Lekarze z SS zabijający zastrzykami z benzyny i fenolu. Polowanie obozowych strażników na więźniów ze złotymi koronami zębowymi. Mordercza praca w kamieniołomach. Przeraźliwy głód i epidemie chorób zakaźnych. To wszystko dziesiątkowało zesłanych do KL Gross-Rosen, jednego z najcięższych obozów III Rzeszy. – Auschwitz? W Auschwitz w porównaniu z tym, co działo się w Gross-Rosen, było jak... w sanatorium – opowiada były więzień "kamiennego piekła".

"Demony śmierci. Zbrodniarze z Gross-Rosen", wyd. Znak, 2022"Demony śmierci. Zbrodniarze z Gross-Rosen", wyd. Znak, 2022Źródło: Materiały prasowe
drb17w0
drb17w0

Dzięki uprzejmości wyd. Znak publikujemy fragment książki Tomasza Bonka "Demony śmierci. Jak zabijano w Gross-Rosen", która ukazała się 29 czerwca.

Z roku na rok, szczególnie po niemieckiej klęsce pod Stalingradem, obozowe warunki się pogarszały. Więźniów przybywało, jedzenia i miejsca dla nich już nie. Nowe bloki budowano zbyt wolno. Ale kiełbasa Schencka okazała się niewypałem.

– Po moim przybyciu do obozu warunki mieszkaniowe były względnie niezłe, sypialiśmy w bloku na łóżkach pojedynczo – wspomina Władysław Sikorski. – W czterdziestym drugim wody na bloku nie było, myliśmy się więc w korycie drewnianym, do którego przynoszono ją z kuchni lub z bloku ósmego. Ubikacją była latryna blisko drutów. Nocą stały przed blokiem dwie beczki, których zawartość rano do niej wynosiliśmy.

Później powstała prowizoryczna łaźnia w bloku dziewiątym.

ZOBACZ TEŻ: Obóz zagłady Auschwitz-Birkenau. To dlatego Niemcy założyli go w Oświęcimiu

– Do kąpieli przychodziła połowa bloku, nago, bez butów i ręcznika, i nieraz po kilkanaście minut czekała na swoją kolej. Kilka razy do kąpieli zrywano nas nocą. Kilka razy blokowy trzymał nas przed blokiem nagich i mokrych, po kilkanaście minut, zimą, sprawdzając czystość każdego więźnia.

drb17w0

Zbigniew Tomaszewski dodaje, że w obozie czystości i porządku faktycznie przestrzegano, ale chodziło tylko o pierwsze wrażenie i powierzchowność.

– Oprócz cienkiego porwanego koca więzień nie otrzymywał nic do przykrycia. Brak należytej pościeli, dezynfekcji i zmiany słomy na pryczach potęgowały szerzenie się chorób zakaźnych i skórnych. Cienkie, porwane łachmany nie zabezpieczały ciała przed zimnem i deszczem. Jednostajność jedzenia, niedostateczna liczba kalorii wpływały na powszechność awitaminozy i szkorbutu.

To był pierwszy stopień choroby głodowej, opisany podczas badań w getcie.

Antoni Gładysz wprost mówi, że pasiaki zupełnie nie chroniły wygłodniałych więźniów przed zimnem i deszczem.

drb17w0

– Ilekroć więc nadchodziły mrozy czy słoty, mnóstwo więźniów, którzy musieli, mając gorączkę, moknąć przy pracy i na apelach, zapadało na zapalenie płuc. Ponieważ w pierwszych dniach zapalenia temperatura ciała najpierw się obniżała, a maksimum osiągała dopiero po południu, chory musiał jeszcze przez kilka dni pracować i do rewiru mógł się dostać dopiero wtedy, gdy gorączka utrzymywała się przez cały dzień.

Arthur Rodl, komendant Gross Rosen Materiały prasowe
Arthur Rodl, komendant Gross RosenŹródło: Materiały prasowe

O specjalnej diecie dla chorych nie było nawet mowy. A w 1942 r. zapanował w Gross-Rosen straszliwy głód.

drb17w0

– Łączność z krajem i paczki trzymały wielu przy życiu – relacjonuje doktor Konopka. – Ale we wrześniu wszelki ruch pocztowy został przerwany, co w bardzo krótkim czasie odbiło się na stanie zdrowia więźniów. Rozpoczął się okres wielkiego głodu, który sprowadził jeszcze większą śmiertelność. Jeśli chodzi o paczki żywnościowe, nie należy pominąć milczeniem tego, że nawet w sytym okresie nikt z więźniów nie otrzymywał całej przesyłki. Pierwszy urzędowy haracz ściągali SS-mani przy wydawaniu przesyłek, zabierając bez pardonu najwartościowsze rzeczy. Drugą z kolei pijawką byli blokowi i kapo, spoglądający łapczywym okiem na każdy kąsek żywności. Następował drugi podział, a gdyby nawet do niego nie doszło, przełożeni zawsze znaleźli sposób, aby uzyskać to, co ich zdaniem słusznie im się należało jako podatek. Po prostu szykanowali więźnia na każdym kroku, nie przebierając w środkach.

– Więźniowie więc puchli z głodu i od ciężkiej pracy. I byli wtedy dobijani – opowiada Władysław Sikorski. – Więzień otrzymywał na śniadanie pół litra wodnistej, niezaprawionej tłuszczem zupy z jarzyn. Na obiad trzy czwarte litra zupy, zwykle z brukwi, rzadziej szpinak albo liście z buraków, bardzo rzadko zupę grochową czy kapuśniak, buraki czerwone lub marchew. Na kolację ćwierć bochenka chleba. Nie wiem, ile to ważyło. Tylko trzy razy w tygodniu do chleba pół kilograma margaryny na dwudziestu pięciu ludzi. Dwa razy w tygodniu po łyżce syropu, raz w tygodniu po łyżce białego twarogu. W niedzielę mały kawałek końskiej kiełbasy. Często na obiad lub kolację, gdy dano mniej zupy, rozdawano po kilka kartofli.

Głód przyczyniał się do większej liczby morderstw. Kapo zabijali tylko po to, by mogli przejąć porcję żywnościową swojej ofiary. Tak więc w Gross-Rosen życie ludzkie stało się warte tyle, ile porcja sparzonych liści buraków albo zupy z brukwi.

drb17w0

Tych, którzy przeżyli rok 1942, uratować miały rodziny. Władze obozowe, po otrzymaniu stanowiska zarządu głównego obozów koncentracyjnych, pozwoliły na przysyłanie paczek żywnościowych.

Załoga Gross Rosen Materiały prasowe
Załoga Gross RosenŹródło: Materiały prasowe

– W czterdziestym trzecim, dzięki paczkom od rodzin byliśmy mniej głodni – wspomina Sikorski. – Ale paczki były ograbiane przez Obersturmführera Waltera Ernstbergera i Blockführerów. Mojemu koledze Blockführer Karl Gallasch z dwustu przesłanych papierosów zabrał sto dziewięćdziesiąt.

drb17w0

Kazimierz Hałgas jako lekarz został przydzielony do bloków, w których przetrzymywano jeńców radzieckich. Ich porcje żywnościowe były jeszcze mniejsze. Mniej niż im przysługiwało tylko Żydom.

– Kilkakrotnie obliczałem kaloryczność całodziennego wyżywienia. Przed odjazdem z Auschwitz otrzymałem w prezencie od Bernarda Świerczyny ostatni polski kalendarz lekarski. Przemyciłem go do Gross-Rosen i przechowywałem w sienniku. Były tam tablice kaloryczności. Moje obliczenia wykazywały, że dzienna wartość jenieckiego jedzenia wynosiła od siedmiuset pięćdziesięciu do dziewięciuset sześćdziesięciu kilokalorii, zależnie od tego, jaki był wieczorny dodatek: czy smalec, czy marmolada, czy margaryna, czy kiełbasa. Do obliczeń nie potrzeba było nawet wagi. Wiedzieliśmy, na ile osób była dzielona pięćsetgramowa kostka margaryny, na ilu ludzi 1400 g bochenek chleba i tak dalej. W Gross-Rosen jeńcom wydawano, podobnie jak w Auschwitz, jeden bochenek chleba na ośmiu, dziesięciu ludzi, więźniom jeden na czterech.

Jeńców kierowano jednocześnie do najcięższych prac w kamieniołomach, a po pracy kazano im jeszcze przynosić do obozu duże kamienie, służące do budowy fundamentów nowych bloków.

drb17w0

– W różnych obozach koncentracyjnych spędziłem cztery lata i widziałem tam codzienną masakrę, mordowanie ludzi różnymi sposobami: gazowanie, wieszanie, rozstrzeliwanie, wstrzykiwanie fenolu, bicie kijami lub obcasami – opowiada Władysław Sikorski. – Ale gdy komuś zabrakło do życia w odpowiednim czasie tylko miski zupy lub porcji obozowego chleba upieczonego z wiórów drewnianych, słomy, kasztanów i innych śmieci, to chociaż kilka godzin wcześniej miał tego wszystkiego do syta, nic go nie uratowało. Bezwzględna śmierć głodowa przychodziła wieczorem. Człowiek taki robił wrażenie pijanego. Chęć życia wyrażały już tylko obłąkany umysł i zeszklone oczy.

Bo jak ustalili lekarze w warszawskim getcie, "śmierć głodowa jest w ostatnim momencie co do zasady łagodna i przypomina umieranie ze starości".

Ale przeżycie nocy nie gwarantowało przeżycia porannego apelu czy pracy. Muzułmanów już rano dobijali funkcyjni. Muzułmanami nazywano w obozach koncentracyjnych więźniów skrajnie wycieńczonych chorobą głodową.

– Pamiętam, jak po przyjściu do malarni Stefan Żurowski nie został tam przyjęty – dodaje Władysław Sikorski. – Był strasznie opuchnięty wieczorem, błagał mnie o pomoc. Nie mogłem dla niego już nic zrobić. Był w stanie kompletnego wyczerpania. Rano poszedł więc na druty i strzał SS-mana zakończył jego życie.

Walka o kolejny dzień życia była walką o dodatkowe jedzenie. Kto tego nie potrafił, kończył w rewirze, czyli obozowym bloku dla chorych.

Brama wjazdowa do obozu Gross-Rosen CC BY-SA 3.0
Brama wjazdowa do obozu Gross-RosenŹródło: CC BY-SA 3.0

– Pewnego ranka zostałem przydzielony do rewiru – opowiada Władysław Sikorski. – Zaczęliśmy malowanie od Tagesraumu, gdzie odbywało się przyjęcie chorych. Leżało tam wówczas kilkudziesięciu ludzi półmartwych z głodu i chorób. Sufit i ściany do połowy malowaliśmy farbą klejową. Okryliśmy nieszczęśliwców, żeby ich nie pochlapać. Ale kiedy mieliśmy zacząć lamperię, dwóch Pflegerów, zniemczonych Polaków, sądząc po akcencie, wskoczyło szybko na ich prycze. Po kolei, jeden biorąc za głowę, a drugi za nogi, z rozmachem rzucali ich na środek sali. Potem wynieśli do Waschraumu, skąd przenoszono ich ciała do krematorium. Codziennie obcowanie ze śmiercią w oczekiwaniu także swego kresu ciągnęło się w nieskończoność. Starałem się przeżyć, licząc się z tym, że umrzeć zawsze zdążę, a może ktoś jeszcze więcej ode mnie przecierpiał i dalej żyje. Tak przetrwałem cztery lata. Ludzie, którzy zwątpili lub mieli słabe organizmy i załamywali się duchowo, wykańczali się szybciej albo szli na druty. Kłamstwem byłoby powiedzieć: "Przeżyłem bez niczyjej pomocy". Prawdę mówiąc, długoletni więźniowie zawdzięczają życie współmęczennikom.

Kiedy Niemcy zdali sobie sprawę, że wojnę przegrają, sytuacja w obozie zaczęła się zmieniać.

– Od września czterdziestego czwartego stosunki panujące w obozie lekko się poprawiły w tym sensie, że mniej nas bito – opowiada Jan Pratkowski. – Natomiast od grudnia, w związku z ewakuacją zewnętrznych filii do obozu głównego, warunki życia uległy katastrofalnemu pogorszeniu. Panowało niebywałe przeludnienie. Myślę, że w Gross-Rosen przebywało wówczas trzydzieści pięć tysięcy więźniów. Głód był przerażający, tylko raz dziennie trzy czwarte litra zupy i sto dwadzieścia gramów chleba. A w styczniu czterdziestego piątego zaczęła się kolejna fala zwierzęcego bicia. To wszystko spowodowało gwałtowny wzrost liczby zgonów, zwłaszcza w niewykończonych barakach na terenie nowego obozu, gdzie umieszczano nowo przybyłych.

I znów kapo masowo mordowali więźniów, by otrzymać ich głodowe porcje żywnościowe.

– Przez okna tkalni widziałem zmasakrowane zwłoki wiezione z nowego obozu do krematorium. Dziennie dostarczano tam od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu trupów. Krematorium nie było w stanie spalić wszystkich zwłok. Ciała leżały więc ułożone piętrami i, według relacji współwięźniów, nocą były wywożone samochodami.

Ernest Schenck do Gross-Rosen już więcej nie przyjechał. Badań nad głodem nie prowadził już tam nigdy więcej żaden nazistowski pseudonaukowiec.

Przyjeżdżali za to nowi, bardziej zwyrodniali strażnicy z SS – przed wojną zazwyczaj życiowe niedojdy, tutaj sadyści.

Znęcanie się więźniów funkcyjnych i SS-manów na zesłańcach w Gross-Rosen zbierało więc równie obfite żniwo, jak i głód.

Wyd. Znak, 2022 Materiały prasowe
Wyd. Znak, 2022Źródło: Materiały prasowe

***

Wertuję akta kadry SS-mańskiej KL Gross-Rosen. Dotarłem do teczek polskiej misji wojskowej, która działała po wojnie na Zachodzie i szukała zbrodniarzy.

Czytam kopie dokumentów, które odnalazłem w Bundesarchiv w Ludwigsburgu i Archiwum Muzeum KL Dachau.

W zbiorach Instytutu Pamięci Narodowej trafiam na obszerną dokumentację procesową Karla Gallascha, opisywanego już w 1947 r. przez dziennikarzy dziennika "Słowo Polskie". W teczce są donosy pisane przez jego kochankę, odręczne protokoły przesłuchań prokuratorskich. Odnajduję też jego podpis. Niczym się nie wyróżnia. Jest skromny.

Moją uwagę zwraca to, że polski sąd używał po wojnie druków niemieckich. Zeznania spisywane były na ich odwrocie. Uświadamiam sobie, że przecież w roku 1945, a nawet jeszcze w roku 1946 we Wrocławiu mogło wciąż mieszkać więcej Niemców niż Polaków. To było dla nas obce miasto.

Próbuję się dowiedzieć, kim byli oprawcy z Gross-Rosen. Jak to się stało, że zaczęli mordować.

Powyższy fragment pochodzi z książki Tomasza Bonka "Demony śmierci. Jak zabijano w Gross-Rosen", która ukazała się nakładem wyd. Znak.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
drb17w0
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Wyłączono komentarze

Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.

Redakcja Wirtualnej Polski
drb17w0

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj