"Żyjąca śmierć". To żyje, to żyje! [RECENZJA KOMIKSU]
Co by było, gdyby Guillermo Del Toro i Denis Villeneuve postanowili wspólnie coś nakręcić? Prawdopodobnie wyszłaby z tego "Żyjąca śmierć".
Odległa przyszłość. Ludzkość przeniosła się na Marsa, brudną robotę odwalają cyborgi, podróże międzyplanetarne to pestka, a ruiny ziemskiej cywilizacji przetrząsają łowcy starożytnych artefaktów.
W takich okolicznościach poznajemy młodego naukowca, który dostaje nietypowe zlecenie. Ma przywrócić do życia 10-letnią córkę krezuski zamieszkującej posępny zamek w Pirenejach. Wszystko idzie zgodnie z planem. Oczywiście do czasu.
Scenarzystą komiksu jest Olivier Vatine, znany polskim czytelnikom za sprawą serii "Aquablue". "Żyjąca śmierć" nie jest jego autorskim pomysłem. To adaptacja powieści francuskiego pisarza Stefana Wula, którego książkę "Dzika planeta" w 1973 r. zaadaptował na potrzeby kultowego filmu Roland Topor.
Czytając, czy raczej pochłaniając, "Żywą śmierć" trudno dziwić się Vatinowi, że sięgnął po Wula. Na 70 stronach spotykają się bowiem gotycki horror po linii Mary Shelley i Edgar Allan Poe, kosmiczna groza H.P.Lovecratfa, inteligentne sci-fi, przygnębiający dramat i kilka egzystencjalnych pytań. Wszystko podane w niemal idealnych proporcjach.
Co najbardziej urzeka w "Żywej śmierci" to przytłaczająca aura tajemniczości i powolne odsłanianie kart. Choć to dość prosta historia i niby wiemy, gdzie to wszystko zmierza, to koniec końców finał pewnie niejednego zbije z tropu.
Nie byłoby "Żywej śmierci" gdyby nie rysunki. I to z gatunku "wyrywam, oprawiam i wieszam na ścianie". Ich autorem jest Alberto Varanda, którego styl opierający się na niedorzecznym kreskowaniu może przywodzić na myśl i Andreasa ("Arq"), i Berniego Wrightsona ("Frankenstein żyje, żyje!"). Piękna robota na pewno skłaniająca do ponownej lektury. Lub niezobowiązującego kartowania.
"Żyjąca śmierć" ukazała się nakładem Scream Comics. Twarda lakierowana okładka, powiększony format. Prima sort.
ZOBACZ TEŻ: Komiks - renesans gatunku