Trwa ładowanie...
recenzja
02-09-2013 15:18

Zbyt głośny marketing

Zbyt głośny marketingŹródło: Inne
dks3o3a
dks3o3a

Jedną ze sztandarowych prac o warszawskim zrywie, Powstanie Warszawskie Kirchmayera, otwiera przedmowa, której autor, niejaki Aleksander Skarżyński, z zapałem gani twórców pierwszych publikacji traktujących o tym krwawym wydarzeniu. Dowiadujemy się, że tragedię miasta pragnęli oni wykorzystać dla doraźnych, egoistycznych celów politycznych polskiej burżuazji. Co gorsza, przemilczając lub zniekształcając fakty i pomijając jedne dokumenty, a fałszując inne, próbowali przerzucić odpowiedzialność za klęskę powstania z rzeczywistych sprawców – rządu emigracyjnego, Delegatury i Komendy Głównej Armii Krajowej – na innych: przede wszystkim na Związek Radziecki i Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. Jak utyskuje dalej pan Skarżyński, Kirchmayer również nie do końca poradził sobie z właściwą optyką, przeto, cytuję, „książka nie oddaje dokładnie całokształtu faktu historycznego, jakim było powstanie warszawskie”. Innymi słowy, autor zbyt mało zajadle atakował Delegaturę i Komendę Główną, czyniąc z Powstania
Warszawskiego
dzieło niekompletne, niepełne. Wspomniana przedmowa opatrzona jest datą: marzec, 1969 r. Czterdzieści cztery lata później, Piotr Zychowicz postanowił tę pustkę wypełnić pisząc Obłęd’44.

Autor, absolwent Instytutu Historycznego UW, karierę historyka złożył, ze wszelkimi tego konsekwencjami, na ołtarzu publicystyki. Pisał do „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze”, był zastępcą redaktora naczelnego „Uważam Rze Historia”, zaś po perturbacjach na rynku prasowym pełni tę funkcję w tygodniku „Do Rzeczy”, będąc zarazem redaktorem naczelnym miesięcznika „Historia Do Rzeczy”. Na rynek księgarski wszedł przebojem, publikując tezy Władysława Studnickiego, Adolfa Bocheńskiego, Stanisława Cata-Mackiewicza , Pawła Wieczorkiewicza i in., zlepione odautorskim komentarzem, mimochodem nazywając wszelkich oponentów uczniami szkoły marksistowskiej. Sukces owego zbioru myśli orędowników sojuszu polsko-niemieckiego, jaką była praca * Pakt Ribbentrop-Beck, pchnął zapewne publicystę ku
kolejnemu mrowisku, w który da się włożyć – niestety, bardzo toporny i siermiężny - kij, by z rozkoszą patrzeć na miotające się wściekle mrówki. Wszystko to, oczywiście, pod sztandarem obalania mitów i przywracania polskiej historii jutrzenki prawdy, przebijającej się przez ciemne, komunistyczne chmury kłębiące się nad znękanym narodem. Nie było trudno znaleźć takowe mrowisko, wszakże od 2004 roku kiedy otwarto Muzeum Powstania Warszawskiego wraz z przywróceniem ze wszech miar słusznej chwały bohaterom i początkiem „mody na Powstanie”, w Polsce na powrót zagościły Erynie. Radosnemu festynowi, w jaki zamieniały się kolejne rocznice narodowej tragedii, zaczęły towarzyszyć zjawiska będące specjalnością tych bogiń – zemsta, wyrzuty sumienia, kara i gniew, zaś ich ostrza kierowane były znów w architektów Powstania, członków KG AK. Jednocześnie, z roku na rok, rocznice zawłaszczane były przez kolejne ugrupowania polityczne, pogłębiając jeszcze bardziej społeczną dychotomię. *
Obłęd’44 doskonale się w tę smutną
rzeczywistość wpisuje – Zychowicz znalazł więc kolejne mrowisko i rozpoczął jego destrukcję tym zajadlej, że dopatrzył się w nim czerwonych mrówek. A czego jak czego, ale czerwonego koloru ów publicysta, jak wiemy, bardzo nie lubi.

Wbrew pozorom i tytułowi, książka ta wcale nie dotyczy li tylko Powstania Warszawskiego, obejmując cezurą lata 1939-1945. Okres ten potraktowany jest, niestety, bardzo skrótowo, po macoszemu i zamknięty w króciutkich, pobieżnych rozdziałach. Już z pierwszego z nich dowiadujemy się, że baśnie o tym, iż winniśmy być dumni z klęski drugiej wojny światowej służą „zabawianiu dzieci, którym nie wypada mówić, jak paskudne jest prawdziwe życie i jak odpychający jest prawdziwy świat”. Na szczęście, dzięki Obłędowi’44 wszystkie dzieci te ważkie prawdy poznają. Autor powtarza tu tezę, jakoby udział Polski w wojennej pożodze był jednym, wielkim pasmem koszmarnych błędów. Tym najgorszym było zaś to, że tylko z Niemcami walczyliśmy dzielnie i niezłomnie, z ZSRR tymczasem ochoczo kolaborowaliśmy. Znów przeczytamy utyskiwania na to, że nie wypowiedzieliśmy Związkowi Radzieckiemu wojny w 1939 r., ograniczając się do nadskakiwania Stalinowi po podpisaniu paktu Sikorski-Majski. Już na samym początku Zychowicz obdarza akcję
„Burza” sformułowaniem „apogeum obłędu” i traktuje jako masową kolaborację z sowieckim okupantem, rozważania te ubarwiając pytaniami: na ile decyzja o wywołaniu powstania była suwerenna? Jaki wpływ na nią miała sowiecka prowokacja i działania czerwonych agentów na szczeblach polskiej władzy? Próbę odpowiedzi znajdziemy w dalszych rozdziałach, nie da się jednak ukryć, że, zgodnie z wyświechtaną zasadą Hitchcocka, na dzień dobry mamy nieliche trzęsienie ziemi.

Po rzeczonym trzęsieniu ziemi mamy kolejny powrót do koncepcji sojuszu z III Rzeszą i repetycję poglądu, jakoby w naszym interesie było, by Wehrmacht zatriumfował na froncie wschodnim. Znów dostaniemy porcję cytatów z Mackiewiczów i Studnickiego, tych nieszczęsnych myślicieli, według autora ignorowanych przez Polaków, którzy wolą piękne kłamstwa od przykrej prawdy. Zychowicz przygląda się również środowisku londyńskiemu – tu okazuje się, że premierostwo Sikorskiego było dla Polski prawdziwym nieszczęściem, zaś sam generał doczekał się od autora takiej oto złośliwości: „premier, minister spraw wojskowych, naczelny wódz – dobrze, że nie kazał się jeszcze mianować prymasem”. To jednak nic wobec stwierdzenia: „Polacy woleli iść na wojnę, niż zadośćuczynić drobnym niemieckim postulatom”. Z Paktu Ribbentrop-Beck dowiedzieliśmy się, że w 1939 roku Hitler nie dopuścił się żadnej większej zbrodni, teraz czytamy, że jego postulaty były w
zasadzie drobne. Organizacja dywersyjna „Wachlarz” realizowała zaś, według Zychowicza, interesy śmiertelnego wroga uderzając w armię, która działała na wschodzie podług polskiej racji stanu. Ergo, wysadzając niemieckie pociągi, polscy patrioci oddawali życie za ZSRR, pchając nasz kraj w łapy Stalina, w łaski którego tak bardzo pragnął wkupić się Sikorski. Na potwierdzenie swych słów, Zychowicz znów cytuje Józefa Mackiewicza , tylko tym razem… powieść, Nie trzeba głośno mówić . Książka ta zresztą wielokrotnie będzie wracała na karty Obłędu’44. Nie raz będziemy również spotykać się ze słowem „kolaboracja” – należy tu wyjaśnić, że z Niemcami współpracowano (w imię rzeczonej polskiej racji stanu), z Rosjanami zaś podle kolaborowano (w imię racji stanu ZSRR), w czym przodowała Armia Krajowa. Pan Skarżyński byłby tu zadowolony, niemniej uśmiech zniknąłby
mu z twarzy, gdyby przeczytał, co Piotr Zychowicz sądzi o Armii Ludowej. Otóż członkowie jej byli agentami komunistycznymi, skupiającymi się na terroryzowaniu ludności cywilnej, mordach, gwałtach i grabieżach. Z Obłędu’44 dowiemy się, że opisy akcji sabotażowych dokonywanych przez tę formację są wymysłem PRL-owskiej propagandy. W swoim radykalizmie poszedł tu autor jeszcze dalej, niż Piotr Gontarczyk w pracy Polska Partia Robotnicza 1941-1944. Droga do władzy (o co, jak mi się wydawało po lekturze tej książki, będzie trudno), do jednego kotła wrzucając partyzantów, którzy szli do lasu „szkopa prać” i czerwonych dowódców realizujących wytyczne Kremla. W ocenie Armii Krajowej już takiego uogólnienia Zychowicz nie stosuje, przychylając się ku optyce: dobrzy szeregowi - źli dowódcy. Wracając do GL i AL, w książce pojawia się
wręcz zdanie, że ich oddziały nie miały żadnych szans w konfrontacji z Polakami. Owszem, formacje te były również zasilane radzieckimi skoczkami spadochronowymi, ale odmawianie polskości naszym rodakom walczącym w ich szeregach oraz porównanie ze szmalcownikami jest, delikatnie mówiąc, nieporozumieniem, zaś sformułowanie „bandy z AL” jako żywo przypomina „zaplute karły reakcji z AK”. Kto myśli inaczej niż autor jest, standardowo, miłośnikiem bolszewizmu. Oczywiście można w ten sposób dyskutować, tylko z tego dyskursu nie wyniknie niewiele więcej, niż polemika z Adamem „Nergalem” Darskim o różnicy i jedności pomiędzy „eros” i „agape” w encyklice Deus caritas est Benedykta XVI czy szermierka słowna z jakimkolwiek innym performerem nastawionym na szok, krzyk i efekciarstwo. Niestety, moim zdaniem, Piotr Zychowicz stawia się w szeregu takich performerów. Podobnie, jak w poprzedniej jego książce, dostajemy również zbiorek frazesów w stylu
„każdy pocisk wystrzelony przez żołnierza Wehrmachtu na froncie wschodnim w stronę Armii Czerwonej był pociskiem wystrzelony w obronie Polski” czy „celem i sensem każdej walki jest zwycięstwo”. Czasem konstruuje dość karkołomne formy stylistyczne: „Komenda Główna poderwała Warszawę do lotu bez skrzydeł (…) Spadła z dużej wysokości na beton i została z niej mokra plama”. Historiografia polska zaś znów okazuje się, w opinii autora, „groteskowym połączeniem komunistycznych kłamstw i patriotycznych mitów”.

dks3o3a

Nie tylko dyskredytuje on akcje bojowe AL, ale i te dokonywane przez Polskie Państwo Podziemne, które, miast obierać na cel Hitlera, Himmlera i Goebbelsa, skupiało się na szeregowcach, żandarmach, urzędnikach i gestapowcach, stanowiących najłatwiejszy cel. Szkolenia bojowe młodych AK-owców określa stwierdzeniem: „trochę zajęć teoretycznych, zabawa w podchody w podwarszawskich lasach”. Rozumowanie przywódców AK porównuje do dywagacji warszawskich praczek dyskutujących o polityce nad baliami z brudnymi kalesonami. Obarcza ich zresztą odpowiedzialnością za praktycznie wszystkie możliwe nieszczęścia drugiej wojny światowej, włącznie z rzezią wołyńską. Oczywiście najmniejszego sensu nie miały również nasze działania na frontach drugiej wojny, od kampanii włoskiej, Arnhem, walk we Francji, Holandii, Belgii, zdobywanie Niemiec czy boje z Luftwaffe i Kriegsmarine.

O ile Sikorski doczekał się od Zychowicza epitetów „generał-blagier” i „polityczny szkodnik”, tak premier Mikołajczyk to „gburowaty i zadufany w sobie trzeciorzędny działacz ludowy”, gbur, ignorant i mały człowiek, którego historia wyniosła na wielkie stanowisko. To jeszcze nic! Otóż KG AK przypomina autorowi meksykańską juntę, która pchnęła Polskę do największego szaleństwa „w jej obfitujących w szaleństwa dziejach”. Jeśli komuś jest mało, to operacja „Burza” jest samobójczą denuncjacją do NKWD dokonaną przez włodarzy Armii Krajowej (rozkaz Bora-Komorowskiego nazywając zdradą własnych żołnierzy), a Jan Rzepecki to zaprzaniec, pożyteczny idiota i jedna z najbardziej ponurych postaci w najnowszej historii Polski. Polscy historycy? „Hurraoptymistyczni upiększacze historii z tytułami naukowymi” (oczywiście prócz tych najwybitniejszych, rugowanych , pomijanych i wyrzuconych na margines). Halina Krahelska to „najbardziej groteskowa postać związana z BIP-em”. Okulicki jest „człowiekiem, który doprowadził do rzezi
Warszawy” i „jednym z największych szwarccharakterów w historii Rzeczpospolitej”. Poza tym to pijak (i zapewne złodziej, bo jak pijak, to złodziej). A zbiorczo, kim są dla Zychowicza Bór-Komorowski, Okulicki, Pełczyński, Chruściel i Rzepecki? Otóż „trudno w dziejach Polski znaleźć inną grupę ludzi, która przyniosłaby swojemu państwu tak olbrzymie szkody i sprowadziła na swoich rodaków tak straszliwe cierpienia”. Wynik Powstania mógł wszakże, co podkreśla autor, przewidzieć każdy, nawet całkowity dyletant. Pomimo tego, z jakiegoś jednak powodu ów zakrojony na szeroką skalę akt - a jakże - kolaboracji z ZSRR, miał miejsce. Założenie, że AK pragnęła, by powitać Armię Czerwoną w roli gospodarza, na własnych warunkach, Zychowicz uznaje za nielogiczne, w takim wypadku należało bowiem poczekać, aż Niemcy wycofają się z Warszawy i… przyjąć Rosjan kulami karabinowymi, granatami i butelkami z benzyną. Jakaż to byłaby piękna katastrofa! Oczywiście abstrahując od tego, że Niemcy niekoniecznie się do tego wycofywania
palili. Sam przecież ów publicysta napisał, że w okolice Warszawy ściągane były trzy dywizje pancerne mające bronić linii Wisły. Podobnie, jak działania polskich oddziałów na drugowojennych frontach nie miały najmniejszego sensu, tak i nie miało go, oczywiście Powstanie, w każdym jego aspekcie – od koncepcji politycznej po wojskową. Ocena tej ostatniej jest ze wszech miar krytyczna; okazuje się, że Zychowicz zna doskonale historię polskiego czynu zbrojnego od Cedyni po współczesnej konflikty, co predestynuje go do stwierdzenia „żadna bitwa w dziejach Polski nie została tymczasem przygotowana i przeprowadzona tak dyletancko, jak bitwa o Warszawę w roku 1944”. Jest ponadto wszechwiedzący – wie, że jeśli Powstańcy odnieśliby militarny sukces, opanowane miasto zostałoby zburzone atakiem z powietrza, który zakończyłby się jak… naloty na Tokio, Hamburg czy zrzucenie bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Zychowicz pisze również, że wstydzi się za to, że w 1944 roku młodym żołnierzom AK kazano witać chlebem i solą
„morderców z katyńskiego lasu”, a 200 000 Polaków zginęło, bo kilku panów chciało uroczyście witać sojusznika naszych sojuszników. A wszystko to w imię zszokowania czytelnika, by zniszczyć utarte poglądy i propagandowe tezy.

Na szczęście nie wszyscy są źli. Współpracujący z Niemcami „Łukaszko” jest człowiekiem „o wielkim wyrobieniu politycznym”, zaś gen. Sosnkowski - mężem stanu i największym (tu po raz kolejny uwidacznia się umiłowanie Zychowicza do przymiotników w stopniu najwyższym) spośród piłsudczyków oraz jednym z największych polskich dowódców XX wieku, który uratował honor Wojska Polskiego. Ot, całkowite przeciwieństwo Bora-Komorowskiego, „jednego z największych polskich nieudaczników”. Na szczęście i Bokszczanin okazuje się prawdziwym polskim bohaterem, żołnierzem i największym z AK-owców. Największymi herosami naszej historii najnowszej są również Żołnierze Wyklęci. Widzę tutaj pewną aberrację – albo powtarza się non stop mantrę, że walka ma tylko sens, jeśli prowadzi do zwycięstwa, albo wychwala pod niebiosa żołnierzy walczących, co sam autor podkreślał, o sprawę straconą, których opór był rozpaczliwym gestem protestu.

Piotr Zychowicz nakreśla problem, opisuje objawy i przebieg choroby, jaką była dla naszych dziejów polityka Armii Krajowej. Czy jednak znajduje panaceum? Czy ma rozwiązanie, sugestię, co można było innego robić? Ma: nic nie robić. Modlić się. A w przerwach między modleniem, czekać cierpliwie na… rok 1991 i upadek ZSRR. Raz Zychowicz traktuje „górę” AK jak osoby o wyczuciu politycznym prowincjonalnych praczek, innym razem każe im przewidzieć upadek Związku Radzieckiego za pół wieku – jest tu drobna niekonsekwencja, niestety, nie pierwsza i nie ostatnia w tej książce.

dks3o3a

Zychowicz, powtarzając koncepcje profesora Wieczorkiewicza , który twierdził, że Polacy są, przez swą polityczną głupotę, winni tragedii Warszawy uważa, że należy skończyć z infantylną gloryfikacją błędów przeszłości, którą zajmują się apologeci prosowieckiej koncepcji politycznej Komendy Głównej AK. Nie widzi, niestety, że z tą gloryfikacją walczy uprawiając równie infantylne mieszanie ich z błotem, toporną deifikację zastępując – równie siermiężną – diabolizacją. Obłęd’44 pełen jest agresywnej, taniej publicystyki i nośnych, nastawionych na szok haseł przywodzących na myśl brutalne kampanie marketingowe. Skrajnie uproszczona, trywialna argumentacja poprzetykana tendencyjnymi cytatami odziana jest w tanie figury retoryczne. Szafowanie na prawo i lewo topornymi kwantyfikatorami uniwersalnymi i presupozycjami może się sprawdza na szkoleniach NLP, ale w publicystyce historycznej nosi wszelkie znamiona próby obrażenia
inteligencji czytelnika. Erystyka Schopenhauera jest wszak dziełem ciekawym i użytecznym, ale nie wtedy, gdy wali się nią kogoś po głowie. Chciałbym głęboko wierzyć, że choć na chwilę ręka Zychowiczowi zadrżała nad klawiaturą, kiedy pisał, że „na całym świecie były tylko dwie armie, które (…) całkowicie nie liczyły się z życiem swoich żołnierzy. Były to Armia Krajowa i Armia Czerwona”. Że coś się w tym autorze odezwało, pojawiła się choć na chwilę czerwona lampka, odezwał cichy, przytłumiony głosik: „a może trochę przesadzam?”, kiedy porównywał los młodych powstańców z sytuacją dzieci-żołnierzy wykorzystywanych przez partyzantów w Sierra Leone. Zaprawdę, bardzo chciałbym w to wierzyć…

Boję się, że Piotr Zychowicz znalazł sposób na swą publiczną karierę: wziąć oklepany, zgrany na wszystkie sposoby temat i opisać go w jak najbardziej wściekłym, napastliwym stylu. Krytyka i szyderstwo z przywódców Armii Krajowej oraz generała Sikorskiego to naprawdę nie jest żadna nowość. Pomijam już peerelowskie paszkwile (zresztą zarzucanie Zychowiczowi, że przychyla się do opinii komunistów na temat Powstania Warszawskiego, ergo nie ma racji, jest nieporozumieniem), ale przecież i po 1989 roku powstało wiele krytycznych prac, od opracowań Zawodnego i Łubieńskiego po wspomnienia Likiernika czy Kurdwanowskiego. Ciężko również uznać za czerwoną agitkę Powstanie Warszawskie Ciechanowskiego (Londyn, 1971), że nie wspomnę o bardzo ostrych i radykalnych tezach Jana Sidorowicza (który w Obłędzie’44 stał się historykiem; myślałem, że jest inżynierem lądowym). Wiele z krytycznych dzieł było pisanych w bardzo spokojnym, wyważonym stylu, zaś autorzy skupiali się na zagadnieniach merytorycznych i faktach, a nie próbie retorycznej masakry na oponencie. Zychowicz podkreśla, że dotychczas tragedia ludności cywilnej nie istnieje w świadomości Polaków i jest pomijana w zakłamanej, rodzimej historiografii. Zerkam na półkę i widzę Nadludzkiej poddani próbie. Ludność cywilna Warszawy w powstaniu 1944 r. Hanson , widzę trzy opasłe tomy Ludności cywilnej w Powstaniu Warszawskim… Powtórzę więc: to, czego Zychowicz mieni się pionierem, to wszystko już było i kto tylko chciał,
dawno zdążył ustawić się po określonej stronie barykady. Obłęd’44 nie wnosi żadnej nowości do tej tematyki, znane powszechnie teorie oblekając w brutalny, pogardliwy język. Zupełnie gubi się tutaj wspomniany aspekt merytoryczny – nie przeczę, niezmiernie ważki i wart refleksji. Autor przytłoczył go efekciarstwem i bombastycznością sformułowań, całkowicie rozmywając trudny temat. Jak wspomniałem, boję się, że taką właśnie drogę upatrzył sobie Piotr Zychowicz, rozdrabniając się na publicystykę, która przestaje się zupełnie bronić przymiotnikiem „historyczna”. Nie zdziwię się przeto, jeśli za rok ujrzę „Zdradę’89” zawierającą rewolucyjne i nikomu nieznane tezy o tym, jak zdrajcy z „Solidarności” dogadywali się z kremlowskimi pachołkami, za dwa lata zaś wypatrywał będę „Zamachu’2010”, w którym ukazana zostanie szokująca i nowatorska, tytułowa teoria. Nie wiem tylko, czy warto składać aż tak krwawą ofiarę w imię popularyzacji historii. Z Klio bowiem ta publicystyka ma już, niestety, coraz mniej wspólnego.
Jeden z ulubionych myślicieli Piotra Zychowicza, Cat-Mackiewicz pisał o polityce wściekłego psa: „rzucał się i kąsał wszystkich naokoło i zarżał świat swoją wściekłością”. Ze smutkiem stwierdzam, że słowa te pasują jak ulał do stylu zaprezentowanego przez Piotra Zychowicza w Obłędzie’44. Obawiam się, że nie tędy droga, zwłaszcza, jeśli usiłując wsadzić kij w mrowisko, wykrzykuje się „J’accuse!”, przy okazji paląc cały las. Nawet, jeżeli w dzisiejszej przestrzeni medialnej aby istnieć, trzeba krzyczeć, wiarygodność i rzetelność bywa stanowczo zbyt wysoką ceną za pojawienie się na świeczniku.

dks3o3a
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dks3o3a