Gdyby przed lekturą Aniołów i demonów ktokolwiek ostrzegł mnie, że główny bohater przeżywa upadek z nieprawdopodobnej wysokości, w pół dnia rozwiązuje zagadkę nierozwiązaną od czterech stuleci, wytrzymuje kilka minut na bezdechu pod wodą, przeżywa anihilację antymaterii, a jednocześnie ma istotny wpływ na wybór papieża pomyślałbym, że to jakaś pulpa i chała. Dlaczego zatem powieść święciła tak ogromne triumfy komercyjne za oceanem, okupując tam czołowe miejsca list bestsellerów? Co przyciągnęło do niej tłumy czytelników, choć pasztet to makabryczny?
Czy Dan Brown zna esej Umberto Eco o superbohaterze w kulturze masowej śmiem wątpić, ale intuicyjnie upichcił swojego Roberta Langdona według zawartego tam uniwersalnego przepisu. Jego wkład własny polega na obdarzeniu bohatera skazą intelektualisty – znawcy symboliki religijnej, osadzeniem go w nieodległej przyszłości, w której odrzutowcom podróż transatlantycka zabierze mniej niż godzinę oraz zmierzenie się ze Złem nie do końca określonym. Poza tym jest już tak schematycznie, jak to tylko możliwe – partnerka Langdona, panna Vetra, łączy archetyp zdobyczy z feministyczną niezależnością. Raz jest równorzędną partnerką, a innym razem znów popiskującą w niewoli wrogów, czekającą na pomoc swojego rycerza. Jak się kończy taka współpraca, domyśli się każdy średniowyedukowany znawca fabuł, mniej przenikliwym polecam przeczytanie ostatniego akapitu powieści.
Podczas lektury całą moją nadzieję na przyzwoity poziom tej powieści zdeponowałem w wątku stanowiącym oś ideologicznego konfliktu, który w rezultacie doprowadził do spisku iluminatów. I jak to zwykle z nadzieją bywa, poczułem głębokie rozczarowanie. Dan Brown z zapałem rasowego dialektyka odgrzał rzekomą niezgodę pomiędzy światem nauk ścisłych a doktryną Kościoła katolickiego. Żenujący poziom dysputy, jaka przemknęła przez karty Aniołów i demonów, zawstydziłby większość polskich licealistów. Pomijam już błędy merytoryczne (rozbawił mnie zwłaszcza passus o tym, skąd chrześcijanie przejęli sakrament komunii), ale wiedza autora o strukturach, działaniu, ideologii, trendach i zwyczajach kościelnych jest mieszanką oświeceniowych stereotypów z własną konfabulacją. Nie inaczej zresztą jest z CERN-em, którego instytucja przedstawiona w powieści to czysta fantazja, a dlaczego niby to prace księdza Vetry nad antymaterią miały doprowadzić do udowodnienia istnienia Boga - tego nie pojąłem wcale. Symetria, która
tak chętnie występuje w fizyce, matematyce, a co za tym idzie w biologii, sama z siebie o transcendencji nie świadczy, zaś pomysły autora można co najwyżej przypisać pitagorejczykom i ich gnostyckim epigonom, w żadnym wypadku katolikom.
Anioły i demony mają jednak ważną zaletę, która chyba zdecydowała o ich popularności w USA. Jest niesłychanie sprawnie napisanym thrillerem, który pomimo bzdur, niewiarygodności i przerażających błędów czyta się płynnie, z zapałem i szybko. Tempo jest ogromne, zbliżająca się groźba zniszczenia Watykanu powoduje, iż bohaterowie poruszają się po Rzymie z zawrotnymi prędkościami, a ich adrenalina udziela się czytelnikowi. Brown niewątpliwie jest sprawnym rzemiechą. Rzemiechą, nie rzemieślnikiem pióra, bo na ta ten tytuł jeszcze musi zasłużyć, terminując przy następnych tekstach. Właściwie nie żałuję, że przeczytałem Anioły i demony do końca, choć zanosiło się na to, że nie uda mi się tego zrobić, a tom lotem koszącym wyląduje na półce książek do zapomnienia. Dowiedziałem się przy okazji dwóch istotnych rzeczy. Po pierwsze że jednym z najcięższych grzechów, który popełnić może pisarz jest założenie, iż odbiorca jest skończonym kretynem, albo że wydając ciężko zarobione pieniądze i zasiadając do lektury
tak wysoko zawiesi swoją niewiarę, iż uwierzy we wszystko. Po drugie, nie spodziewałem się, że tak łatwo jest odnieść sukces będąc przeciętnym pisarzem, ale za to sprytnie odwołując się do mocnego thrillu.
Aha, jest jeden bardzo fajny drobiazg w tej powieści – oryginalny zegarek Roberta Langdona.