Trwa ładowanie...
felieton
26-04-2010 12:30

Slamerów dwóch. Jaś Kapela i Orkiestra Samotnych Serc Sierżanta Przybyłowskiego, Vol. II

Wszystko w tej książce podszyte jest kpiną. Ale jest to kpina subtelna, ba, chyba słowo „kpina” nie jest nawet odpowiednie, to taki smutnawy uśmieszek.

Slamerów dwóch. Jaś Kapela i Orkiestra Samotnych Serc Sierżanta Przybyłowskiego, Vol. IIŹródło: Inne
dc9s4uy
dc9s4uy

Pisałem ostatnio o nieudanej książce slamera, teraz będzie o udanej, bo wszędzie ponoć jest jakaś sprawiedliwość, nawet jeśli dobrze ukryta. Liryczność w poezji współczesnej, skłonnej raczej do kpiny i dystansu, kojarzy się od razu z lyrycznościo, czyli dziewczęciem odzianym w czarne giezło, recytującym poema o krwawiącym niebie i otchłaniach duszy, kąpiącej się w kwieciu polnem. Słowem: łomatko, ranyboskie, strach, obciach, gminny turniej jednego wiersza i antologia konkursu „O łzę Kujaw”. Tymczasem objawia się oto poeta liryczny z prawdziwego zdarzenia i to w dodatku z najmniej spodziewanej strony, ze strony slamerstwa, które przywodzi na myśl raczej efekciarstwo, zdobywanie szybkiego poklasku i zlewkę generalną jak sztab wojsk polskich. Tymczasem – tadaaaaam!: Staromiejski Dom Kultury wydał właśnie debiutancki tomik Kuby Przybyłowskiego, znanego publiczności warszawskiej z prowadzenia spotkań poetyckich (w niepodrabialnym, zaiste, stylu), a publiczności ogólnopolskiej – z licznych nagród zdobywanych
na slamach właśnie.

Wszystko w tej książce podszyte jest kpiną. Od tytułu i okładki po notkę biograficzną, kończącą się słowami: Interesuje się sportem i polityką. Bada mitologie. Wielbiciel poezji Jima Morrisona i Edwarda Stachury. Ale jest to kpina subtelna, ba, chyba słowo „kpina” nie jest nawet odpowiednie, to taki smutnawy uśmieszek; takie mrugnięcie do widza, ale mrugnięcie załzawionym okiem. Ballady i Romanse to czytelniczy spacer po linie, gdzie po jednej stronie mamy ironię i śmiech ze wszystkiego, z czego można się śmiać (a nawet z paru rzeczy, z których śmiać się nie można), a po drugiej – sentymentalność ocierającą się o rozpaczliwy kicz. Tymczasem uważny spacer samym środkiem dostarcza niepowtarzalnych wrażeń: zamiast rechotu mamy wzięcie w nawias, zamiast kiczu – przywracanie wytartym słowom ich prawdziwego znaczenia i prawdziwej siły.

Trudno wybrać jakiekolwiek cytaty z Ballad i Romansów, bo Przybyłowski jest – co ostatnio rzadkie, a może w ogóle rzadkie – poetą o dużym (jak na debiutanta, ale nie tylko) wyczuciu proporcji tekstu i wielkim wyczuciu frazy na tle całości wiersza. Jest więc tak, jak powinno być w naprawdę dobrej poezji: słowa i zdania nie znaczą w oderwaniu, ale zawsze w odniesieniu do reszty. To kwestia i melodii, i subtelnych aliteracji, i refrenów, ale przede wszystkim rozłożenia balastu na szalach powagi i śmieszności, na szalach serio i buffo. Trudno bowiem się nie otrzeć o śmieszność pisząc frazę „serce jest wielkie”, ale sprawy mają się inaczej, gdy się ją postawi w odpowiednim towarzystwie – jak w otwierającej tomik Opowieści na dobry początek:

Dobrze, więc w opustoszałym już prawie akademiku
Mieliśmy dwie flaszki wina, radioodtwarzacz
Na korytarzu, kolega policjant poprosił o ciszę

dc9s4uy

Dobrze, więc serce nie jest leniwe, jest wielkie
Pląsaliśmy w ciemnościach, w tym wypadku to była jedna
Jedyna świeczka, kolega policjant poprosił o ciszę

Dobrze, więc światło nie jest leniwe, jest niepewne
Ze sklepu przynieśliśmy dwa fotele, całkiem porządne
Wygodne i cholera, kolega policjant poprosił o ciszę

Dobrze, więc wiadomości są albo dobre, albo złe,
Stałem oparty głową o ścianę, nikt nie widział łez
W moich oczach, kolega policjant poprosił o ciszę

Ale były, głębokie cienie i dogasająca świeczka
Później książka wypadła mi z dłoni i wysiadłem
W złym miejscu. Ok, tu jest twoja historia.

dc9s4uy

No, trudno, nie dało się inaczej, zacytowałem całość. Bo dopiero w całości, w zderzeniu „nikt nie widział łez” i „książka wypadła mi z dłoni” z „kolegą policjantem” i obrazem pustawego akademika te słowa i zdania nabierają swojej siły.

Przybyłowski ma talent i do stylizacji (Stara Śmierć Johnson w klimacie murzyńskich ballad z południa, z pięknym Ma małą wnuczkę, Ann. Niedługo / będzie jej chrzest, lecz Ann / nie ma nazwy na jutro, / wszakże umrzeć można również przez przypadek. / – już po tej końcówce z „rz” i „ż” słychać, jaką uwagę poeta przywiązuje do brzmienia słów; a z drugiej strony Wiersz dla Jeffa Buckleya, który spokojnie mógłby zostać zaśpiewany przez Rufusa Wainwrighta albo Antony’ego Hegarty, gdyby ich nauczyć prawidłowej wymowy polskich spółgłosek: Nie bój się rzeki, nie każda niesie / wiry, ciemną i niebezpieczną toń. / Lepszy deszcz, bo zmywa ulice, bo / ucieka w dół? Woda ma jeden kierunek.); ma talent i do błyskotliwych point (Wieczór, pora ucieczek zaczyna się od opisu piersi w push-upie Triumpha, a kończy się: Chodź – powiedziała, cóż miałem zrobić, skoro była piękna? // Wyszedłem. Wyglądało na to, / że się nie dogadamy, choć chodziło o co innego. / Chodziło o co innego, choć była piękna, na półeczkach żadnej książki.
// Choć półeczki wcale ładne.) i do pisania zabaweczek opartych na grach słownych (Salon meblowy „Eliza”: Biureczko, ono / niechętnie cokolwiek mówi. Ono kombinuje // jak poprosić krzesełko o nogę? Oparcie może? / I po ślubie dać nogę z mieszkania. Niestety krzesło / jest obrotowe, ma głównie kółeczka. Ale nie / każda miłość jest nieszczęśliwa.). Ale przede wszystkim ma talent liryczny, dzięki któremu wiele mu uchodzi. Mniejsza już o wiersze o niespełnionych miłościach, samotności i tęsknocie, które zamiast odpychać nudą i ckliwizną każą nam się zapisać do Klubu Samotnych Serc Sierżanta Przybyłowskiego. Komu jednak z młodych i starszych poetów uszłoby na sucho napisanie wiersza o wylatującej na Wyspy czy do Stanów dziewczynie, zakończonego słowami Po dwudziestu czterech latach kochana, // kochana polsko. Każdemu wiersz by się osunął w koszmarek hurrapatriotyczny i albo wewnątrzmózgowy Word wysłałby natychmiastową komendę DELETE, albo poeta wcisnąłby DELETE dopiero po wytrzeźwieniu. A Przybyłowskiemu
uchodzi, i pisze naprawdę przejmujący tekst, spryciarz, romantyk balladowy, rodzimy britpopowy postbitelsiak.

Nie jest to oczywiście tomik niepokalany i idealny. Owszem, są tutaj narcystyczne zachwyty podmiotu lirycznego nad samym sobą (Dać ci coś ładnego? Mogę tylko siebie.), ale niespecjalnie męczące; są ograne chwyty „ja i gwiazda” podobne do Życia na gorąco Kapeli ("Nowy chłopak Christiny Aguilery": Poznaliśmy się przez Internet / mówi gwiazda - / Znalazłam przekłady wierszy Kuby i były to ładne / wiersze), ale rozwijają się w znacznie lepsze niż u Kapeli teksty; jest męczące neurotyczne „ja, ja, moje przygnębienie, ja i jeszcze raz ja oraz ja i moje przygnębienie” ale nieustannie kontrowane iście Allenowską autoironią; obok wierszy dobrych są wiersze przeciętne i słabe – tak jednak jest właściwie w każdym tomiku każdego poety. Zwłaszcza w tomiku debiutanckim. Nade wszystko Ballady i Romanse są książką spójną, dobrze napisaną, obiecującą wiele na przyszłość i, co chyba najważniejsze, momentami autentycznie, dogłębnie wzruszającą.

dc9s4uy

PS: Prawdą jest, że okładka tomiku, niespecjalnie urodziwa (ale skądinąd ładniejsza od poprzednich okładek SDKu, wyróżniających się rzadką brzydotą) składa się z blisko stu zdjęć, przedstawiających Jakuba Przybyłowskiego z różnymi poetami i poetkami. Prawdą jest, że na jednym z nich widać piszącego te słowa w marynarce koloru white. Nie jest natomiast prawdą, że napisałem tych kilku słów o Balladach i Romansach dlatego, że tam trafiłem. Napisałem te kilka słów o Balladach i Romansach, bo to w moim pojęciu jeden z najlepszych tegorocznych debiutów poetyckich.

dc9s4uy
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dc9s4uy