Grał za pieniądze parafian. "Hazard i modlitwa czynią mnie lepszym"
Marcin Adamiec przez sześć lat był księdzem katolickim, ale przez nałogi, samotność, chorobę i utratę wiary odszedł z kapłaństwa. Wcześniej poznał wielu duchownych, którzy także ulegali "ludzkim słabościom". Jedni zapijali kryzysy, inni żyli z kobietami albo odkrywali swój homoseksualizm. Byli też i nałogowi hazardziści, którzy potrafili przegrać pieniądze parafian zbierane na nowy dach. Jeden z nich uważał, że "hazard i modlitwa czyni go lepszym człowiekiem".
Dzięki uprzejmości wyd. Agora publikujemy fragment książki "Zniknięty ksiądz. Moja historia" Marcina Adamca.
Nagroda za trzydzieści lat kapłaństwa
Henryk do samego końca nie wierzył, że go tak upokorzą. Tak, wiedział, że o nim w kurii mówią. Dużo i często. Ponoć wszyscy tam wiedzieli od dawna, że ma długi. Ale tylko nieoficjalnie. Oficjalnie uchodził za gorliwego kapłana. Henryk rzeczywiście z dumą mógł patrzeć na swoje życie kapłańskie przeżyte w celibacie i gorliwości. Jedyne, z czym sobie nie do końca radził, to były pieniądze. Ale to chyba powinna być zaleta w naśladowaniu Chrystusa, a nie wada. Tak sobie myślał. Długo był przekonany, że biskup go nie ruszy. Każdy może mieć pecha z pieniędzmi, powtarzał sobie. Za długi? Karne przeniesienie? I to jego? Który był zawsze tak gorliwy i oddany? To niemożliwe.
Jednak stało się. Pewnego dnia Henryk w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat został odwołany z dużej miejskiej parafii i wysłany na przymusową emeryturę. Nikt nie podał przyczyny. Zaangażowani parafianie dopiero pół roku później się dowiedzieli, dlaczego zabrano im ich księdza. Nowy proboszcz nieopatrznie opublikował sprawozdanie finansowe, w którym znalazła się informacja, że parafia ma prawie milion złotych długu. Napisał, że to w związku z nietrafioną inwestycją remontową. Wtedy każdy już dodał sobie dwa do dwóch i zrozumiał, dlaczego ich proboszcz musiał zniknąć.
Ksiądz nadal odprawia mszę, gdy potężny tajfun Rai uderza w kościół na Filipinach
Jednakże kiedy Henryka zabierali, biskup ani nikt w kurii nie wyjaśnił parafianom – ani w ogóle nikomu - dlaczego tego ludzkiego księdza odwołują z parafii i robią rezydentem, czyli nikim, na drugim końcu województwa.
Kuria kazała Henrykowi się spakować i tyle. Jego odejście z parafii ogłoszono w połowie sierpnia, nagle. Oficjalnie podano informację, że to stan zdrowia uniemożliwia mu dalsze prowadzenie parafii. Ledwo zdążył odprawić jeszcze swoją mszę pożegnalną, na której zresztą nic nie umiał powiedzieć ze wzruszenia i żalu. Pytany zaś prywatnie nic nie mówił. Dopiero później wyszło, że dostał z kurii zakaz komentowania decyzji biskupa.
A przecież to był dobry ksiądz. Co roku w parafii odbywało się kilka cichych ślubów – owoc kolędy proboszcza i rozmów z małżonkami o ich sytuacji rodzinnej. Jednego ślubu Henryk nawet udzielił, wiążąc ze sobą dwoje osiemdziesięcioletnich ludzi. Zaraz potem udzielił namaszczenia umierającemu panu młodemu i komunii. Drugiej po jego Pierwszej Komunii. Była przy tym najbliższa rodzina. Synowie pana młodego płakali ze wzruszenia. Ludzie lubili posyłać dzieci do Pierwszej Komunii w tej parafii. I jeszcze jedno – ten facet, Henryk, krzywo patrzył na pieniądze. Nie lubił ich. I zawsze jak ktoś mu po ślubie albo pogrzebie przyniósł kopertę, zaglądał do niej i często oddawał część ofiary, mówiąc, że to za dużo.
W kurii nikt nie chciał wysłuchać naprędce skleconej delegacji w obronie Henryka. Zresztą biskup i tak był na wakacjach, więc ludzie odbili się od drzwi.
Kiedy ci sami ludzie przyszli do proboszcza poskarżyć się, jak ich potraktowano w kurii, i prosić, żeby się nie poddawał, żeby walczył, bo jest wspaniałym proboszczem, tylko cicho powiedział:
- Ślubowałem posłuszeństwo.
Kiedy pół roku później niefortunna gazetka ze stanem finansowym parafii ujrzała światło dzienne, dla zaangażowanych parafian był to szok. Szokiem było to brutalne przeniesienie dobrego i gorliwego księdza na jakąś zsyłkę tylko z powodu pieniędzy. Po tym nieszczęsnym artykule z ich gazetki wielu parafian nabrało nieprzyjemnego i mocnego przekonania, że w Kościele to jednak rządzi pieniądz, a nie Bóg.
Kiedy do ludzi doszło, co i dlaczego się stało z ich proboszczem, było już za późno. Henryk zniknął i od pół roku mieszkał w innym mieście. Miał tam tylko odprawiać pogrzeby, spowiadać, mieć msze i najlepiej, żeby się biskupowi na oczy nie pokazywał.
To prawda, że ludzie byli zszokowani. Jednak największy szok przeżył Henryk. Do momentu, kiedy wręczono mu dekret o przeniesieniu, nie wierzył, że będzie tak źle. Uważał, że jakoś mu pomogą. Odratują. A oni za te długi go skreślili. Zrozumiał wtedy, że dla kurii najgorszy ksiądz to ksiądz dłużnik. I tak dla Henryka życie zamieniło się w dramat. Został zdegradowany i z szanowanego księdza stał się nikim. Rezydentem do i od niczego. W jego nowej parafii otoczyła go aura niedotykalności. To był drugi cios. Bo ludzie w tej miejscowości szybko sami sobie wyjaśnili, dlaczego Henryk został księdzem rezydentem w ich parafii. Jedni mówili, że pił, inni, że ma dziecko, a jeszcze inni, że pewnie jeszcze coś gorszego. Nikt nie pomyślał nawet, że to za długi. I nikt nie wierzył, że to z powodów zdrowotnych. Raz nawet usłyszał, jak do jakiegoś chłopca, który wchodził do zakrystii, jego matka zawołała z dworu:
– Tylko uważaj na tego starego księdza!
Henryk, chociaż miał pięćdziesiąt siedem lat, płakał, kiedy się pakował. I na nowej parafii też często płakał. Szczególnie nocami, bo zaczął cierpieć na bezsenność.
Podczas tych bezsennych nocy Henryk często wspominał, od czego zaczęły się jego problemy. Wszystko zapoczątkował przed pięciu laty dziwny guzek, który pojawił się obok sutka. Zmiany nowotworowe. Kiedy to usłyszał, poczuł się tak, jakby właśnie odczytano mu wyrok śmierci. Odwiedził wtedy znajomego proboszcza. Z Arkiem znali się od zawsze. Kiedyś często razem pili, później, gdy zdrowie i ochota na alkohol już były nie te, wciąż starali się przyjaźnić. Chociaż w ciągu roku mieli okazję się spotkać ledwie pięć albo sześć razy. Henryk wtedy po niespokojnej nocy zebrał się, pojechał do Arka i na pytanie: "Co słychać?", szczerze wyznał:
– Arek, mam raka.
(…)
Może to zabrzmi banalnie albo niewiarygodnie, ale następny rok Henryk spędził, jeżdżąc po szpitalach, walcząc o zdrowie i… ukrywając to przed wszystkimi. Nie powiedział nikomu. Nawet bratu. Tylko proboszcz Arek wiedział.
(…)
Ta trzymana w sekrecie choroba była dla niego potwornie stresująca. Najgorsze było to, że poza Arkiem nie bardzo miał komu opowiadać o swoich obawach, troskach i zwycięstwach.
(...)
Kilka tygodni później Henryk znowu odwiedził Arka. Zupełnie nie radził sobie ze stresem. Bał się.
– Jak się czujesz? – zapytał Arek.
– Boję się. Nie umiem rozproszyć myśli, wciąć myślę o śmierci i czuję się źle z tym, że nikomu o tym nie powiedziałem.
– Takie nasze życie, ksiądz musi sobie ze wszystkim radzić sam. Ale spokojna głowa, znam jeden sposób.
– Jaki? Chyba nie kobiety? – Henryk aż zadrżał, bo od matury nie przytulał żadnej kobiety, czasem mu tego brakowało. Jego ciału też, a lekarz coś wygadywał, że czasami taka wstrzemięźliwość wywołuje raka…
– Na kobiety jesteśmy już za starzy. Ale jest coś lepszego.
– Co?
Wtedy Arek z uśmiechem wyjaśnił:
– Bóg dał nam hazard.
Henryk później nieraz z rozrzewnieniem wspominał swój pierwszy wyjazd do kasyna. Chociaż wziął ze sobą ledwie dwieście złotych, wygrał ponad tysiąc. I faktycznie: ta radość i podniecenie, które ogarnęły go w kasynie, skutecznie pozwoliły zapomnieć o raku i śmierci.
– To właśnie emocje są najcenniejsze w tej zabawie – tłumaczył mu Arek, który przegrał tamtego wieczoru ponad tysiąc złotych. Właśnie wracali do domu.
– Długo już grasz?
– Pięć lat.
– Dużo wygrałeś?
– Nie liczę, ale jestem jakieś dwadzieścia tysięcy złotych do tyłu.
Oczywiście Henryk wtedy nie wiedział jeszcze, że Arek, podobnie jak każdy hazardzista, kłamie, kiedy mówi o swoich porażkach. Z czasem dopiero nauczył się kłamać. W rzeczywistości Arek był już wtedy jakieś sześćdziesiąt tysięcy w plecy.
– Skąd bierzesz pieniądze?
– Gram parafialnymi. – Arek się uśmiechnął. – Traktuję to jako inwestycję w parafię. Jeśli kiedyś wygram, wszystko wyremontuję.
– Naprawdę?
– Tak, i jeszcze jedno. Gdyby nie hazard, gdybym czasem po prostu nie przegrał trochę pieniędzy, nie byłbym ludzkim i dobrym księdzem. Serio. Hazard i modlitwa czynią mnie lepszym człowiekiem.
(…)
Powyższy fragment pochodzi z książki "Zniknięty ksiądz. Moja historia" Marcina Adamca, która ukazała się nakładem wyd. Agora.