Podziemna wojna, o której nie miałeś pojęcia. "Niemcy bali się kanałów"
"Wojna w kanałach" to opowieść o odwadze i strachu. O ciemności, której nie dało się oswoić. O przeraźliwej ciszy i złowieszczym echu. Warszawskie kanały w czasie okupacji były śmiertelną pułapką i obietnicą ocalenia.
Dzięki uprzejmości wyd. Znak Horyzont publikujemy fragment książki "Wojna w kanałach" Sebastiana Pawliny.
"Plutonowy Leon! Do mnie!"
Niemcy bali się kanałów. W zasadzie do samego końca powstania nie odważyli się zejść do nich i na dole podjąć walki z powstańcami. A może tylko doszli do wniosku, że mogą prowadzić tę wojnę innymi metodami – trudno stwierdzić. Faktem jest, że dysponując planami kanałów oraz mając do dyspozycji pracowników miejskiej kanalizacji, próbowali zamykać poszczególne odcinki, odbierając tym samym Polakom możliwość korzystania z nich. Stanisław Ruskowski, inżynier, ponad 20 lat po wojnie pisał, że pracownicy wodociągów wykonywali niemieckie polecenia albo kompletnie odwrotnie, niż mieli, albo tak, żeby szkody były minimalne.
Podwładni von dem Bacha w końcu jednak zaczęli się uczyć. Jedną ze skuteczniejszych metod, jaką opracowali przez te dwa miesiące, było stawianie barykad. Wystarczyło zrzucić na dół odpowiednio dużo żelastwa, jakichś worków, żeby na kilka godzin przynajmniej zablokować tunel. Tak w końcu w ostatnich dniach sierpnia zrobili na trasie prowadzącej ze Starówki na Żoliborz. Dla powstańców nie było gorszego momentu.
Samo przygotowanie planu ewakuacji Starego Miasta nie oznaczało bowiem jeszcze, że zostałby on zrealizowany. Kluczowy jego element, desant kanałowy, był zależny od tego, co działo się na dole. Tymczasem gdy Niemcy wybudowali pod Dworcem Gdańskim tamę, która odcięła m.in. Kazimierza Sheybala, poziom wody w tunelach podniósł się do tego stopnia, że nie tylko przejście na Żoliborz zostało zablokowane, ale także to w stronę Śródmieścia stało się niemalże niemożliwe do wykorzystania. W spiętrzonych ściekach żołnierze "Czaty" zwyczajnie utopiliby się. "Wachnowski" i jego ludzi byli odcięci nie tylko na powierzchni, ale i pod ziemią.
Ziemski przesłał drogą radiową "Żywicielowi" rozkaz usunięcia zapory. I to jak najszybciej. Tutaj każdy dzień, każda godzina mogły przynieść Staremu Miastu zagładę. Przeciwnik, zajmując kolejne domy, ściskał obrońców coraz bardziej.
Z Żoliborza wyruszyła pierwsza wyprawa. Próbowali rozebrać barykadę, ale nie dali rady. Przeszkoda była zbyt solidna. Drewniane i stalowe belki ponakładane jedna na drugiej, a do tego cała góra worków z piaskiem tworzyły ścianę nie do ruszenia. Jedynym rozwiązaniem wydawało się wysadzenie tego w powietrze. Podporucznik Jan Rossman "Wacek", w czasie okupacji m.in. członek Kwatery Głównej Szarych Szeregów, napisze po latach, że "myśl tę podjęli trzej oficerowie Kedywu, którzy w tym czasie przypadkowo znaleźli się na Żoliborzu, dokąd przyszli w ostatnim dniu otwartej komunikacji kanałowej ze Starego Miasta. Dowództwo Żoliborza nie chciało podjąć tej akcji bez porozumienia z dowódcą Grupy Północ płk. Wachnowskim (…)".
Niedzielski bał się, że eksplozja uszkodzi nie tylko tamę, ale także samą konstrukcję kanału. Niestety nie bardzo miał pomysł na to, jak inaczej rozwiązać problem. Jego rozważania przerwała odpowiedź Ziemskiego, który zaakceptował pomysł z wysadzaniem. Wtedy to Rossman, to on był jednym z tych trzech wspomnianych oficerów, razem z porucznikiem Włodzimierzem Orleańskim "Włodkiem" i podporucznikiem Zygmuntem Ziemięckim "Gałązką" zaczęli szykować akcję.
Stanisław Podlewski pisał, że już wcześniej "od inżynierów Stanisława Łebkowskiego i Włodzimierza Skoraszewskiego, pracowników Miejskich Wodociągów i Kanalizacji, otrzymują dokładny plan sieci kanalizacyjnej". Po otrzymaniu zgody "góry" wzięli się za znalezienie sapera-pirotechnika, który skonstruuje im bombę zegarową. Odszukali takiego. To podporucznik Władysław Radziejowski "Wrona". Od dowództwa saperów obwodu dostają plastik, przewody, spłonki. Grupa rzeczoznawców ustala, jak silny musi być ładunek, żeby wysadził tamę, ale nie zawalił kanału.
W kotłowni Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na ulicy Suzina Wrona sporządza bombę zegarową. Ze zwykłego budzika zdejmuje wskazówkę minutową. Przez tarczę zegarową zostaje przeprowadzony drut, na samym końcu odizolowany. Od mechanizmu zostaje odprowadzony izolowany przewodnik od bateryjki kieszonkowej, a od niej znów do spłonki. Od spłonki przeprowadzono przewód do tarczy zegarowej. W momencie zetknięcia się wskazówki godzinowej z odizolowanym końcem przewodu odwodowego następował wybuch spłonki, która powodowała eksplozję masy plastiku. Całą bombę zegarową umieszczono w drewnianej skrzynce obitej ceratą.
Czas płynął. Przed wieczorem 30 sierpnia, na kilka godzin przed wyznaczonym wyruszeniem "Czaty" w stronę placu Bankowego, czteroosobowy patrol w składzie "Wacek", "Włodek", "Wrona" i kapral Wiesław Czajczyński "Robert" zszedł na dół. Sprawnie szli przed siebie. Wszyscy mieli za sobą co najmniej kilka przejść. Wiedzieli, jak się poruszać. Nawet pod otwartymi włazami przechodzili bez większego problemu. Dotarli do celu. Ustawili bombę, włączyli zapalnik i wycofali się. O wyznaczonej porze doszło do eksplozji. Jak się później okazało, nie zniszczyła ona całej zapory, ale uszkodziła ją na tyle poważnie, że woda mogła swobodnie przez nią przepływać.
W tym samym czasie na Starówce "Motyl" i "Piotr" konstruowali oddział mający wykonać samobójcze zadanie. Dowódcy poszczególnych plutonów otrzymali polecenie przedstawienia swoim ludziom planu oraz przygotowanie ich do wymarszu. Jedną z takich scen opisał po latach strzelec z cenzusem Stanisław Ożóg "Filip", który zaledwie kilka dni wcześniej skończył 24 lata. Być może nawet nie zarejestrował tego faktu. Miał w końcu co robić i o czym myśleć. W swojej relacji opisał, jak jego bezpośredni dowódca podporucznik Jan Byczkowski "Cedro", jeden z najodważniejszych żołnierzy batalionu, szczegółowo przedstawił zadanie.
Na pytanie o sytuację na placu Bankowym odparł, że co prawda dysponują danymi wywiadowczymi dostarczonymi przez majora "Sosnę", ale dopiero sami przekonają się, ile są one tak naprawdę warte. Wszyscy wysłuchujący tamtego dnia swoich oficerów mieli te same wątpliwości. Co z bronią? Co z amunicją? Sami posiadali jakieś resztki, ale one nie dawały im absolutnie żadnej szansy na powodzenie. Gdyby okazało się, że spotkają silny oddział niemiecki, to nawet nie mieliby czym walczyć. Pół godziny i byłoby po sprawie. Więc jak? Skąd? Od kogo? I ile dostaną? Problem szybko rozwiązano. Aleksander Gerc "Bartkiewicz", zaledwie 18-letni, opowiadał, że "Cedro" zabierał tamtego dnia tylko "ochotników".
Kto nie chciał, nie poszedł, ale musiał oddać broń. Grupa desantowa od tych, którzy zostawali, otrzymała wszystko, czego potrzebowała. Przede wszystkim karabiny i pistolety maszynowe. Do tego zapasowe magazynki, granaty, a nawet pojedyncze naboje. Sanitariuszki zbierały bandaże oraz środki przeciwbólowe. Na potrzeby samego przejścia kanałami otrzymali zwoje liny i latarki, żeby się nie pogubili. A ryzyko było spore. Jeszcze nigdy w czasie powstania, i już nigdy potem, za jednym razem do kanału nie zeszło jako zwarta grupa tak dużo ludzi – ponad 100 osób. Było pewne, że kolumna w pewnym momencie rozciągnie się. Wystarczyło, żeby ktoś potknął się albo zasłabł, co w ich stanie nie było trudne, i już przód uciekał. A potrzebowali pełnego składu. Starówka go potrzebowała.
Jednego tylko nie podarowano im. Pewności, że będą w stanie wykonać zadanie, że przeżyją. Ale też chyba nikt w to specjalnie nie wierzył. Szli jako grupa straceńców. "Musicie zginąć, żeby Starówka mogła przejść". Choć to zdanie słyszało zaledwie kilku, to wielu zapewne samemu doszło do podobnego wniosku.
Bez względu na ocenę szans rozkaz musieli jednak wykonać. Zgodnie z planem wieczorem 30 sierpnia oddział zaczął zbierać się w rejonie placu Krasińskich. Niewielkimi grupkami posuwali się pomiędzy gruzami w stronę zbiegu ulic Długiej i Miodowej. Nad głowami słyszeli świst pocisków. Dookoła huczał ogień dopalający to, czego wcześniej nie zdążył strawić. Drużyny i plutony siadały przy murach, w bramach, jakichś wnękach. Gdziekolwiek, byle tylko schronić głowę w oczekiwaniu na sygnał. O czym myśleli? O akcji? O najbliższych? O tym, kiedy ostatnio mieli tyle amunicji do dyspozycji? Znowu pozostaje nam tylko zgadywać.
Decyzja ciągle nie nadchodziła. Czemu? "Filip" przyzna później, że "były to dla nas wszystkich szczególnie denerwujące chwile. Ogarniający nas stan nerwowego napięcia potęgował zapadający zmrok oraz wzmagający się ostrzał placu Krasińskich przez niemieckie moździerze. Pomimo świadomości ryzyka całej wyprawy chcieliśmy już znaleźć się w kanale, gdyż nastrój wyczekiwania stawał się coraz bardziej męczący i dokuczliwy".
Być może zejście desantu opóźniały inne grupy ruszające kanałami w stronę Śródmieścia. Część rannych postanowiono od razu przeprowadzić "dołem". Zdawano sobie sprawę z tego, że nawet jeśli przebicie powiedzie się, to zdziesiątkowane oddziały nie będą w stanie utrzymać korytarza na tyle długo, aby uratować wszystkich. Kiedy więc wojsko szykowało się do uderzenia, kolumny chorych i cierpiących podążały w stronę zbawczego włazu. Kto dostał przepustkę, ten od razu gnał na plac Krasińskich.
W gronie szczęśliwców znalazł się m.in. nasz dobry znajomy "Leszek" Wójcicki. Ranny podążał razem z kolegami i koleżankami na plac Krasińskich. Ktoś ma złamaną rękę, ktoś inny ranę nogi, więc podpiera się laską, a ten trzeci obandażowaną głowę. „Musimy wyglądać jak niedobitki armii Napoleona wracający spod Moskwy”, napisze. Ale ten żartobliwy ton po chwili ustępuje miejsca iście dramatycznemu – spójrzmy:
Twarze żołnierzy są szare, wychudłe, oczy błyszczą gorączkowo, febrycznie. W mijających nas szeregach widać wielu rannych. Pokrwawione, brudne bandaże spowijają ręce, ramiona, głowy. Nikt się nie śmieje. Nikt nie żartuje. Oddziały przechodzą cicho, ponuro jak orszak pogrzebowy. Co to za kontrast z chłopakami pełnymi werwy, życia i animuszu, którzy szli do powstania 30 dni temu. Tak dokładnie miesiąc temu rozpętaliśmy żywioły, nad którymi teraz nie panujemy.
(…)
O autorze:
Sebastian Pawlina - historyk, dziennikarz, znawca dziejów Warszawy, specjalista od historii warszawskiej konspiracji. Laureat Nagrody Historycznej POLITYKI za książkę "Praca w dywersji. Codzienność żołnierzy Kedywu Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej". Współautor "Wielkiej księgi Armii Krajowej". Stały współpracownik miesięcznika "Stolica" i portalu ciekawostihistoryczne.pl. Publikował w "Polityce" i "Focus Historia".