Szczere wyznanie powstańca: "Dorosłym zostałem w momencie zabicia pierwszego Niemca"
"Powstańcy. Ostatni świadkowie walczącej Warszawy. Prawdziwe historie" to książka pełna emocji i szczerych wyznań ostatnich, którzy pamiętają Powstanie Warszawskie. Jeden z bohaterów po wojnie został lekarzem, aby zmyć poczucie winy za zabicie Niemców. "To jest spłata długu", wyznał.
Jak wspominają dzieciństwo ostatni żyjący powstańcy? Czy to okres, o którym wciąż trudno mówić, czy może czas sprawił, że wspomnienia przychodzą łatwiej, bez emocji? Dziennikarka TVN przeprowadziła rozmowy z dziewięcioma ocalałymi podczas Powstania Warszawskiego. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak publikujemy fragmenty rozdziału: "Osiemnastka na barykadzie. Andrzej Wiczyński PS. Antek". Książka będzie miała premierę 17 lipca 2019 r.
"Powstańcy. Ostatni świadkowie walczącej Warszawy. Prawdziwe historie"
Magda Lucyan, wyd. Znak (fragmenty)
Zaraz po przywitaniu słyszę: - Pani redaktor, żeby być fair, muszę panią ostrzec przed jedną rzeczą! Przyznaję, przez chwilę jestem zaskoczona, bo komunikat wypowiedziany jest bardzo poważnym tonem. Nic nie odpowiadam, czekam, co będzie dalej.
- Bo wie Pani… Ze mną jest tak, że co w głowie, to na języku. Czasem pozwalam sobie na bardzo ostre i wyraziste opinie. Taki już jestem i chciałbym, żeby pani o tym wiedziała. Mam nadzieję, że to nie będzie problem.
Wtedy pojawia się uśmiech i u Andrzeja Wiczyńskiego, i u mnie, bo muszę przyznać, że słysząc te słowa, ucieszyłam się. Od razu wiedziałam, że będzie ciekawie. Ostrzeżenie oczywiście było prawdziwe – taka właśnie była nasza rozmowa.
Koniec dzieciństwa
Pamięta Pan swoje osiemnaste urodziny? – to pierwsze pytanie, jakie zadaję Andrzejowi Wiczyńskiemu. Widzę, że jest zaskoczony. Osiemnaste urodziny? Nie, nie pamiętam… Nie pamięta ani ich nie obchodził, bo był wtedy na linii frontu. Było to dokładnie trzynastego dnia Powstania. Cztery dni później, po śmierci Andrzeja Hebrowskiego ps. "Adam”, już jako pełnoletni, Andrzej Wiczyński został dowódcą swojej jednostki – plutonu 227 z żoliborskiego Obwodu II "Żywiciel”. Dlaczego pytam o osiemnaste urodziny? Dziś dla młodzieży to symboliczny i oficjalny moment wejścia w dorosłość. Od tego "magicznego” dnia więcej nam wolno. Mamy nowe prawa, ale i obowiązki. Sami za siebie odpowiadamy, możemy kupić alkohol, ale też głosować w wyborach i założyć rodzinę.
A czym osiemnaste urodziny były wtedy? Z bronią w ręku, na ulicy, z dala od domu? Trudno mi sobie wyobrazić bardziej dobitną odpowiedź niż ta: Ja dorosłym zostałem w momencie, gdy zabiłem pierwszego Niemca. Czyli miałem lat piętnaście. Iwała. Dokładnie pamiętam ten moment. Byliśmy na Bielanach. Z naprzeciwka nagle wyrasta niemiecki patrol…
Było ich trzech i wszyscy trzej byli dobrze uzbrojeni. Postanowiliśmy, że ich rozbroimy. Podeszliśmy do nich i krzyknęliśmy: "Hände hoch!”. Dwóch z nich od razu podniosło ręce, niestety trzeci zaczął sięgać po broń. Miałem dosłownie chwilę, by zareagować i podjąć decyzję. Byłem o ułamek sekundy szybszy od niego. Nie miałem wyboru…
Nie mogłem go ranić, bo jako ranny mógłby strzelać dalej. Musiałem go zabić. I zabiłem. Ten pierwszy moment, zabicie pierwszego Niemca zrobiło rysę na moim sercu. Ja długo nie mogłem się z tym pogodzić. Nie mogłem pogodzić się z tym, że kogoś zabiłem. To wpłynęło na całe moje życie. Dlaczego ja w ogóle zostałem lekarzem i dlaczego zostałem chirurgiem? To jest spłata długu. Ponieważ, jak by nie było – mam na sumieniu parę, a nawet paręnaście śmierci. Dlatego moja sześćdziesięciokilkuletnia praca w zawodzie chirurga była w jakimś sensie "spłatą” długu wobec życia.
Ponieważ miałem w życiu dwie twarze. Człowieka, który zabijał, i człowieka, który ratował. Kiedyś jakiś student zapytał mnie na wykładzie, czy nie żałuję, że zostałem lekarzem. Wiadomo, jest to wyjątkowo trudny zawód, wymagający wielu poświęceń i przez lata bardzo słabo płatny. Bez zawahania odpowiedziałem temu studentowi, że jeżeli udało mi się uratować choć jednego człowieka, to nie żałuję! A udało mi się! I to jest dla mnie bardzo ważne, bo od dziecka mój ojciec mnie uczył, że najważniejsze jest to, by przy goleniu, stojąc przed lustrem, móc sobie spojrzeć w oczy. Wydaje mi się, że ja nie muszę pluć w lustro przy goleniu.
"Powinienem być martwy już kilka razy”
Nie jest tajemnicą, że uzbrojenie powstańców było słabe, żeby nie powiedzieć: bardzo złe. Często jeden karabin przypadał na kilku żołnierzy. Na prośbę dowództwa Armii Krajowej w sierpniu i wrześniu 1944 roku alianckie bombowce zrzucały nad Warszawą i okolicznymi lasami zasobniki z bronią i amunicją. Nie zawsze jednak można było później z tej broni skorzystać. Zrzucali nam na przykład pepesze, te słynne radzieckie pepesze i PPD.
Broń lądowała ze spadochronami, jednak amunicję zrzucali bezpośrednio z samolotów na ziemię. Przez to często była zdeformowana. A w pistolecie maszynowym jest tak, że jeżeli jedna łuska się zatnie, to kończy się cała impreza. Zdarzało się, że nasza broń zamiast serią strzelała pojedynczym ogniem. Kiedyś też Rosjanie zrzucili nam armatę przeciwpancerną z lawetą na kołach i oddzielnie lufę. Laweta wylądowała na terenach powstańczych, a lufa u Niemców. Powstawały potem ironiczne rysunki o tym zdarzeniu, gdzie zamiast lufy była ręka powstańca uzbrojona w pistolet…
Bo z czego niby mielibyśmy strzelać, nie mając lufy? Nie była to reguła, jednak te przykłady pokazują, jak wiele dobrego wyposażenia zniszczono. Dlatego tym bardziej broń, jaką Andrzej dostał od ojca tuż przed wybuchem Powstania, okazała się pomocna. Były też akcje, w których broń nie była potrzebna. Na przykład przy unieszkodliwianiu goliatów – małych czołgów przewożących ładunki wybuchowe i ze względu na swój rozmiar mogących wjechać niemal wszędzie. Były zdalnie sterowane. Ciągnęły za sobą kable łączące je ze sterownikiem. Wystarczyło uszkodzić jeden z nich, by unieszkodliwić całą maszynę.
W Powstaniu byłem już kapralem podchorążym "Agricoli”, bo dyplom zdobyłem miesiąc przed początkiem zrywu. Jest wiele rzeczy, których nauczyłem się w tej szkole, które później przydały mi się w Powstaniu, ale jedna wyjątkowo. Któregoś dnia, w drugiej połowie Powstania, dostałem taki rozkaz, że na ulicy Słowackiego na drzewie jest niemiecki snajper, który zabił czterech powstańców. Miałem go zdjąć. Jak to zrobić, by być szybszym niż on?
Wiedziałem, że mam małe szanse, ale rozkaz to rozkaz… Wczołgałem się za taki niewielki pagórek, położyłem się tam i zdjąłem hełm. Włożyłem go na patyk i delikatnie go wysunąłem. Niemiec dał się nabrać, że to moja głowa.
Strzelił, ale w tym momencie ja już stałem i widziałem mniej więcej, gdzie on się rusza w krzakach. Wtedy ja, z biodra, bez celowania – a tego właśnie mnie uczyli w szkole podoficerskiej – strzeliłem. On strzelił mi w serce, ja mu strzeliłem w głowę. On padł trupem z tego drzewa, a ja, jak pani widzi, żyję i mam się dobrze. Dlaczego? Bo w kieszeni miałem trzy magazynki karabinu maszynowego. Załadowane po trzydzieści dwa naboje każdy. I to było w takiej bluzie z kieszeniami. Pocisk trafił w te magazynki!
Rykoszet ranił mnie w łokieć. Kula utkwiła w stawie. Pan doktor, w piwnicy, wyciągał mi tę kulę bez znieczulenia. Wtedy nie było nawet czasu znieczulać. Po dwóch dniach, z ręką zawiniętą w opatrunek, wróciłem do walki. Całe szczęście dostałem w lewą, bo strzelam prawą. Ta historia pokazała, że nauka w szkole podoficerskiej dała mi przeżyć. Powinienem być martwy już kilka razy w czasie Powstania i za każdym razem uchodziłem z życiem. Właśnie ze względu na przeszkolenie jako podchorążego.