Pilot pomyślał: "To początek trzeciej wojny światowej". Kolejnym celem był Waszyngton
11 września 2001 roku terroryści porwali cztery samoloty, zamierzając rozbić je o najważniejsze budynki Stanów Zjednoczonych. Dwa boeingi uderzyły w wieże World Trade Center, jeden w Pentagon. Ostatni zamach został częściowo udaremniony przez bohaterskich pasażerów. Mitchell Zuckoff zaczął dokumentować losy ofiar i świadków 11 września już następnego dnia – i nie przestawał przez kilkanaście lat.
Bohaterami książki Mitchella Zuckoffa "11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat" są pasażerowie porwanych samolotów, strażacy, pracownicy World Trade Center i ich bliscy, a także mieszkańcy Shanksville w Pensylwanii, gdzie rozbił się ostatni samolot. Zuckoff odtwarza ten dzień minuta po minucie. Przenosi czytelnika do samolotów, do płonących wież i do wozów strażackich pędzących w ich stronę.
Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Poznańskiego publikujemy fragment książki "11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat", która ukazała się niedawno na polskim rynku.
Barbara Olson, Bernard Brown II i inni uczestnicy wycieczki sponsorowanej przez National Geographic znaleźli się wśród pięćdziesięciu ośmiu pasażerów, którzy weszli na pokład lotu numer 77, zapełniając zaledwie jedną trzecią miejsc. Byli wśród nich ludzie w każdym wieku i na każdym etapie życia.
(…)
W samolocie znalazło się też pięciu młodych Saudyjczyków, którzy przysięgli wierność Al-Kaidzie. Oni również, tak jak ich wspólnicy na pokładach lotów numer 11 i 175, zajęli strategiczne pozycje blisko kokpitu.
11 września 2001 roku. Tego nie wiedziałeś o zamachu na World Trade Center
Tym razem jednak plany trzech członków Al-Kaidy przydzielonych do lotu numer 77 zostały niemalże pokrzyżowane przez ochronę lotniskową.
O 7.18, kiedy Madżid Mukid i Chalid al-Mihdar przechodzili przez bramkę bezpieczeństwa, rozległ się dźwięk alarmu. Ochrona odesłała ich do drugiej bramki. Tym razem Mihdar przeszedł bez problemu, ale przy Mukidzie alarm znowu zabrzęczał. Oficer bezpieczeństwa, pracujący dla zewnętrznej firmy, z którą United Airlines podpisało kontrakt, sprawdził go ręcznym wykrywaczem metali i pozwolił przejść. Żadnego z mężczyzn nie poddano kontroli osobistej.
Prawie dwadzieścia minut później w tym samym punkcie kontrolnym znowu zadźwięczał sygnał alarmowy, i to na obu bramkach. Przechodził przez nie Nawaf al-Hazmi, który przed dwoma tygodniami kupił multitool Leathermana. Na nagraniu z kamery bezpieczeństwa widać, że przypiął sobie jakiś niezidentyfikowany przedmiot do tylnej kieszeni spodni. On także został sprawdzony ręcznym wykrywaczem metali, a jego torba podręczna skontrolowana na obecność materiałów wybuchowych. Nikt go jednak nie obszukał, a po chwili szedł już w stronę bramki razem z bratem, Salemem al-Hazmim.
Cała piątka została wytypowana do dodatkowej kontroli – trzech wyselekcjonował komputerowy algorytm, a bracia Hazmi zostali wybrani przez pracownika obsługi klienta, ponieważ wzbudzili jego podejrzenia. Jeden z nich, najprawdopodobniej Salem, przedstawił dowód tożsamości bez zdjęcia i nie rozumiał angielskiego. Podczas odprawy sprawiał wrażenie zaniepokojonego lub podekscytowanego.
Ostatecznie dodatkowa kontrola okazała się jednak bezcelowa. Tak samo jak w przypadku ich wspólników, oznaczała jedynie, że ich bagaż rejestrowany został załadowany do luku dopiero, kiedy oni sami znaleźli się już w samolocie.
Hani Handżur, który ukończył kurs pilotażu, usiadł w pierwszej klasie, na miejscu 1B. Cztery rzędy dalej, na miejscach 5E i 5F, siedzieli bracia Hazmi. Jako jedyni na pokładzie zamówili specjalny posiłek – danie indyjskie, bez wieprzowiny.
Miejsce 12A w klasie ekonomicznej, po przeciwnej stronie przejścia, przypadło Madżidowi Mukidowi. Obok niego, na fotelu 12B, siedział Chalid al-Mihdar – szczupły, ciemnowłosy mężczyzna, od kilku lat znany wywiadowi amerykańskiemu jako członek Al-Kaidy. Mimo to podróżował pod prawdziwym nazwiskiem.
Lot numer 77 American Airlines ruszył spod bramki D26 lotniska Dulles o 8.09. Jedenaście minut później był już w powietrzu.
Lot numer 175 wystartował sześć minut wcześniej, na pokładzie panował spokój. Lot numer 11 przestał już odpowiadać na wezwania wieży. Chwilę potem stewardesa Betty Ong zadzwoniła do biura rezerwacyjnego linii.
Trzy minuty po starcie z Cape Cod zmierzający do Nowego Jorku w pogoni za lotem numer 11 piloci F-15, Tim Duffy i Dan Nash, dowiedzieli się, że w World Trade Center uderzył samolot, prawdopodobnie ten, którego szukali. Z odległości 160 kilometrów zobaczyli słup dymu. Kilka minut później chmura zgęstniała, kiedy drugi samolot wbił się w wieżę południową. Myśliwce zbliżały się do miejsca zbrodni o niewyobrażalnych wprost rozmiarach, a major Kevin Nasypany polecił im pozostanie w powietrzu i zataczanie kół nad Long Island, w przestrzeni kontrolowanej przez wojsko. W ten sposób nie weszliby w kurs kolizyjny z samolotami pasażerskimi, które wciąż przelatywały w pobliżu.
O 9.05, dwie minuty po katastrofie lotu numer 175, kontrolerzy FAA wydali zakaz startu, lądowania i przebywania w przestrzeni powietrznej Nowego Jorku obowiązujący samoloty cywilne aż do odwołania. W tym samym czasie Boston Center wstrzymało odloty ze swoich lotnisk. Wkrótce potem zablokowano starty wszystkich lotów w kraju, które kierowały się do Nowego Jorku i Bostonu albo miały przelatywać nad tymi miastami.
Mniej więcej w tym samym czasie, w obawie przed kolejnymi porwaniami, kierownik operacyjny Boston Center wydał polecenie przekazania ostrzeżenia wszystkim pilotom, którzy znajdowali się w powietrzu. Mieli podnieść poziom zabezpieczeń, żeby powstrzymać potencjalnych intruzów przed wejściem do kokpitu. Zwrócił się też do pracowników głównego centrum FAA w Wirginii, żeby wystosowali podobny apel do pilotów znajdujących się w innych częściach kraju, nie ma jednak dowodów na to, że jego prośba została wykonana.
Kiedy ekipa NEADS-u przyswajała wieści o drugiej katastrofie, jeden z techników rzucił spontaniczny komentarz, który okazał się niezwykle trafny:
To całkiem nowy rodzaj wojny, tak to wygląda.
Z początku mało kto potrafił sobie wyobrazić porywaczy, którzy są wykwalifikowanymi pilotami, absolwentami amerykańskich szkół. Kilku pracowników NEADS-u twardo trzymało się wizji, iż za sterami siedzieli jednak pierwotni piloci, zmuszeni do posłuszeństwa przez terrorystów i niezdolni do wprowadzenia uniwersalnego kodu 7500, informującego o porwaniu, do transponderów.
Terroryści są dziś sprytni – powiedział jeden z oficerów bezpieczeństwa. – Nie dają im [pilotom] szansy na wbicie kodu alarmowego.
Dochodziła 9.08, uderzenie w południową wieżę nastąpiło pięć minut wcześniej, nim Nasypany uznał, że piloci myśliwców muszą być gotowi na kolejny ruch zamachowców. Nikt nie był na to przygotowany. Nie przeszli symulacji, ćwiczeń, nie zebrali doświadczenia. FAA nie zwróciła się jeszcze nawet do wojska, pomijając nieautoryzowany telefon bostońskich kontrolerów do NEADS-u. Nasypany musiał improwizować.
Musimy porozmawiać z FAA – powiedział swoim ludziom. – Powiedzieć im, że jeśli to się nie skończy, będziemy musieli wziąć te myśliwce i przemieścić je nad Manhattan. To odpowiedni ruch, najlepsze, co teraz można zrobić. Więc dogadajcie się z FAA. Powiedzcie im, że jeśli będą następni, o których teraz nie wiemy, to trzeba ich ściągnąć nad Manhattan. Przynajmniej wtedy będziemy w grze.
Nasypany chciał włączyć kolejne dwa myśliwce. Para F-16 czekała, gotowa do startu, w bazie Langley w Wirginii. Stanowiły część 119. Brygady Myśliwców należącej do sił powietrznych Północnej Dakoty, nazywano ich Szczęśliwymi Chuliganami.
Pułkownik Marr jednak odmówił. Chciał, żeby samoloty z Langley zostały na ziemi, gotowe do akcji. Miał do dyspozycji tylko cztery przygotowane maszyny, nie chciał, żeby wszystkim jednocześnie zabrakło paliwa. Nie zdawał sobie sprawy, że może skorzystać z powietrznych tankowców, i uważał, że jeśli myśliwce z Langley znajdą się teraz w powietrzu, a coś innego wydarzy się w ogromnej przestrzeni, której ochrona była zadaniem NEADS-u, nie będzie miał nic do dyspozycji.
Umysł Nasypany’ego pracował na najwyższych obrotach. Dwóch zamachowców samobójców w pełnych paliwa odrzutowcach uderzyło w północną i południową wieżę World Trade Center. Oba budynki płonęły, co mógł obserwować na otaczających go ekranach. Śmierć ponieśli wszyscy na pokładach samolotów, a także nieznana liczba osób w wieżach. Nasypany wysłał dwa F-15 nad Nowy Jork, i nikt nie umiał przewidzieć, czy wkrótce nie ruszą w pościg za kolejnymi porwanymi samolotami, zmienionymi w śmiercionośne pociski.
K…a, musimy zrobić coś więcej – oznajmił.
Zaczął się głośno zastanawiać, w jaki sposób on i jego ludzie mają odpowiedzieć, jeśli przywódcy wojskowi, zaczynając od prezydenta kraju, wydadzą zgodę na zestrzelenie samolotu z cywilami na pokładzie. Spytał swoich pracowników, jak by zareagowali. Wstrząśnięci, próbowali przyswoić moralne i praktyczne implikacje takiego rozkazu, podczas gdy Nasypany skupił się na broni, którą mieliby wykorzystać.
Uważam, że jeśli będziemy musieli kogoś zestrzelić, jakąś dużą maszynę – powiedział – powinniśmy od razu użyć AIM-9.
AIM-9 Sidewinder to pociski krótkiego zasięgu klasy powietrze–powietrze. Mają dziewięciokilogramową głowicę bojową i system naprowadzania działający na podczerwień. W pełni wyposażony F-16 miał ich sześć, podczas gdy F-15 uzbrojono w dwa sidewindery i dwie większe rakiety o nazwie Sparrow.
Nasypany wygłosił tę uwagę profesjonalnym głosem żołnierza, który wie, że może otrzymać trudny do wykonania, bolesny rozkaz. Potem urwał, jakby go to wytrąciło z równowagi, i dodał, nieco mniej bezpośrednio:
Jeśli będzie taka potrzeba…
Nie dopowiedział, co musiałoby się stać, żeby zaistniała potrzeba zestrzelenia samolotu z niewinnymi mężczyznami, kobietami i dziećmi na pokładzie. Chwilę później jedna z pracownic NEADS-u powiedziała, nie kierując swoich słów do nikogo konkretnego:
O Boże, oby zadzwonili do prezydenta. Ktoś odpowiedział: Wierz mi, on już wie.
Prawdę mówiąc, prezydent George W. Bush dowiedział się o samolotach uderzających w World Trade Center zaledwie dziesięć minut wcześniej. Do dyskusji o tym, jakie działania powinno podjąć wojsko, jeśli kolejni terroryści przekształcą pasażerskie odrzutowce w broń masowego rażenia, jeszcze nie doszło.
Mimo to ekipa NEADS-u chciała być przygotowana. Na rozkaz Nasypany’ego piloci z bazy Otis – Duffy i Nash – opuścili strefę nad Long Island i uformowali bojowy patrol powietrzny nad Manhattanem. Ktoś z NEADS-u wywołał Duffy’ego przez radio i zapytał, czy miałby problem z wykonaniem rozkazu zestrzelenia porwanego samolotu pasażerskiego. Napatrzywszy się na zniszczenia, do których już doszło wskutek ataku zamachowców samobójców, Duffy odpowiedział bezbarwnym głosem:
Nie.
Nash wyjrzał z ciasnego kokpitu na płonące wieże. Gęsty, czarny dym wzbijał się w niebo. Pilot pomyślał: "To początek trzeciej wojny światowej".
Jeśli miał rację, kolejna bitwa już się rozpoczęła. Polem walki miał stać się Waszyngton.
(…)
Powyższy fragment pochodzi z książki Mitchella Zuckoffa "11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.