Mistrzyni opowieści ucieka (przed spójną całością)
Bieguni to narracyjna mozaika, przypominająca opiłki metalu, grupujące się wokół dwóch magnesów, dwóch kluczowych tematów: podróży i ciała.
Jakkolwiek wymienianie Olgi Tokarczuk w kolejce do literackiego Nobla zdaje się nieco przedwczesne, jest to pisarka, która z pewnością wyrobiła sobie niezłą markę w literaturze polskiej i, szerzej, europejskiej. Trzykrotnie nominowana do Nike, trzykrotna laureatka Nike Czytelników nigdy jeszcze, niestety, nie została wyróżniona przez jury nagrodą główną. O jej popularności międzynarodowej świadczy między innymi zaproszenie do międzynarodowego projektu Mity obok takich pisarek i pisarzy jak Atwood, Winterson czy Pielewin; zaowocowało ono ubiegłoroczną Anną In w grobowcach świata, przeróbką sumeryjskiego mitu o Inannie, bogini miłości, która schodzi do podziemi aby spotkać się z siostrą, boginią śmierci.
Równolegle do pisania Anny In... Tokarczuk pracowała nad najnowszą książką, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Literackiego. Celowo użyłem słowa „książka” a nie „powieść” – choć tak właśnie wydawnictwo anonsuje Biegunów – bo też i trudno w tym przypadku mówić o powieści. Celowo też pisałem o popularności międzynarodowej, bo – podobnie jak w przypadku Dojczlandu Stasiuka – pisarskie peregrynacje leżą u źródeł tej książki.
Bieguni to narracyjna mozaika, przypominająca opiłki metalu, grupujące się wokół dwóch magnesów, dwóch kluczowych tematów: podróży i ciała. Mamy więc do czynienia i z fragmentem wspomnieniowym, i dziennikiem pisanym na kolanie w holach wielkich lotnisk, i z drobnymi opowieściami-całostkami najróżniejszej długości, którymi całość jest inkrustowana. Przeczytamy tam i historię siedemnastowiecznego holenderskiego anatoma, Ruyscha, który przechowywał w domu własną nogę, amputowaną mu w młodości z powodu wdania się gangreny, i listy Józefy Soliman, córki czarnoskórego dworzanina Józefa II, która upomina się u następcy cesarza o wydanie zwłok jej ojca, wypchanych i wyeksponowanych w muzeum anatomii, i opowieść o profesorze filologii klasycznej podróżującym co roku po wyspach greckich, i o kobiecie, która przylatuje z antypodów tylko po to, żeby pomóc swojej pierwszej miłości, obłożnie choremu mężczyźnie, w skróceniu cierpień śmiertelną dawką leku, i o tytułowych biegunach, rosyjskiej sekcie która widzi w naszym
świecie miejsce szatańskie, od którego należy się nieustannie odcinać przez ciągłą ucieczkę. I tak dalej, i tak dalej.
Część z tych opowieści jest ciekawsza i bardziej osadzona w całości, część – mniej ciekawa i trzymająca się książki na bardzo cieniutkich ligaturach, Olga Tokarczuk nigdy jednak nie schodzi poniżej pewnego (bardzo przyzwoitego) poziomu pisarstwa i krzepiące jest poczucie, że obcuje się z literaturą sprawnie napisaną, a czytanie Biegunów nie jest czasem straconym. Tym niemniej, przechodząc przez kolejne rozdziały i urywki, przede wszystkim miałem poczucie książki zmarnowanej: podobnie jak Moje pierwsze samobójstwo Pilcha rozkraczyło się gdzieś pomiędzy zbiorem opowiadań a powieścią, ze szkodą dla obu tych potencjalnych form, tak i Bieguni Tokarczuk mieszczą w sobie książki niedonoszone, które byłyby, jak sądzę, lepsze od tak sklejonej całości. Po pierwsze: dziennik podróży, idący w kierunku „eseju personalnego”, rozważań nad naturą przemieszczania się, powracania, przypadkowych spotkań. Po drugie: mozaikowy zbiór opowiadań różnych, o tyleż swobodniejszy, że nienaginany do osiowych tematów podróży i
anatomii, który byłby pewnie równie smakowity co Gra na wielu bębenkach. Po trzecie wreszcie: książka w całości poświęcona przygodom ciała, anatomii, sekcjom, literacka odmiana eseistycznego Muzeum ludzkich ciał Anny Wieczorkiewicz (z której to książki Tokarczuk być może korzystała, zważywszy kilka wspólnych historii). Stawiam dolary przeciwko orzechom, że Tokarczuk, z jej olbrzymim talentem do konstruowania fascynujących historii i plastycznego opisu, z jej odwagą w mierzeniu się z tematami trudnymi, czasem stabuizowanymi, stworzyłaby książkę znakomitą. Krytyk z prawdziwego zdarzenia pewnie nie mógłby napisać czegoś takiego o recenzowanym dziele, ale ja, czytelnik, w dodatku miłośnik starych atlasów anatomicznych i kompendiów wiedzy medycznej, mogę. I piszę.
Jakkolwiek jednak w Biegunach łączenia dziennika podróży, traktatu o ciele i kolekcji opowiadań przypominają czasem blizny pooperacyje, to przecież kilka pomysłów (sekta nieustannie przemieszczająca się wagonami metra) i kilka fragmentów (opis pracowni Verheyena po wywiezieniu kolekcji preparatów, opis krwi rozlewającej się po mózgu profesora, zagarniającej kolejne rewiry pamięci i, zarazem, kolejne zapamiętane miejsca) zostaje w głowie na długo. I przeskakuje sobie z neuronu na neuron, synapsą, synapsą.