Mariusz Treliński o nowej sztuce: "Pokazaliśmy perwersyjną naturę systemu komunistycznego"
Kultowy reżyser tym razem wziął na warsztat "Halkę" Moniuszki i przenosi ją do hotelowego pokoju. Opowieść o skomplikowanym trójkącie miłosnym, to doskonały pretekst, by poruszyć tematy feminizmu czy "me too". Jak mówi reżyser: To w polskich hotelach dochodzi do opisywanych w prasie wykroczeń wobec Ukrainek.
Maciej Kowalski: Jak to się stało, że wystawił pan w Wiedniu właśnie arcypolską "Halkę”? Czemu akurat ta opera?
Mariusz Treliński: Z "Halką” jest trochę jak ze Słowackim u Gombrowicza: jak zachwyca, skoro kiedy nie zachwyca. To dzieło, które ma dwie twarze: z jednej strony uznawane jest za jedną z najważniejszych oper narodowych, z drugiej - wszystko w jego sprawie zostało już powiedziane, prosta opowieść z przewidywalnymi bohaterami, cała intryga staje się jasna po kilku minutach. Zaproszenie do wiedeńskiej opery, z inicjatywy Piotra Beczały, pozwoliło mi jednak spojrzeć na "Halkę” w zupełnie inny, nowy sposób.
Do tej pory za granicą realizowałem zagraniczne opery: rosyjskie, niemieckie, włoskie czy francuskie, tym razem miałem publiczności spoza Polski pokazać jeden z polskich mitów. To dość intrygujące. Spojrzeć na "Halkę” z zewnętrznej perspektywy. Sprawdzić, na ile oderwana od naszych sentymentów, jest w stanie zainteresować współczesnego widza z zewnątrz.
I co pan znalazł?
Uniwersalnym tematem Halki jest trójkąt miłosny, który rozgrywa się w kontekście głębokich podziałów społecznych. Dziś często idealizuje się tę opowieść, myśli się o niej jak o idyllicznej opowieści o szlacheckiej Polsce, a tam rozgrywa się dramat bolesnego upokorzenia, wykorzystania i śmierci Halki. Tłem tej opowieści jest konflikt pana i chłopa. O jego sile świadczy brutalność rzezi galicyjskiej - krwawego powstania chłopskiego pod dowództwem Jakuba Szeli. Tyle o historii. Mnie interesowało, na ile tę relację "poddaństwa”można odnaleźć we współczesności. Sytuację ukazaną w "Halce” nazwałbym strukturą pogardy, sytuacją, w której jeden człowiek wywyższa się wobec innego, poniża go, upokarza i na tym buduje swoją pozycję.
Ten współczesny feudalizm, przenosi się dziś na inne rejony. Jego przejawów jest aż nazbyt wiele, chociażby nasz stosunek do uchodźców, czy "me too”. Jego elementy możemy odnaleźć we współczesnej popkulturze - chętnie korzysta z niego kino, wystarczy wymienić choćby takie tytuły z ostatnich miesięcy,jak: "Joker” czy "Parasite”. Szukałem jednak bardziej subtelnego wymiaru wykorzystania, tak aby skupić się na psychologii, a nie modnych nagłówkach gazet. Przeniosłem akcję swojego przedstawienia do hotelu lat 70-tych XX wieku. Hotel odtwarza pewną hierarchię, działa tam pewien podskórny mechanizm upokorzenia: bogaci i uprzywilejowani goście wobec usługującej im służby.
Czytając "Halkę”, dziś nie sposób uciec od perspektywy feministycznej...
Zgadza się. I nie próbuję uciekać. Tym bardziej, że perspektywa pogardy wobec kobiet znakomicie mieści się w metaforze hotelowej. To przecież właśnie w hotelu Strauss-Kahn wykorzystał seksualnie pokojówkę, to w polskich hotelach dochodzi do opisywanych niedawno w prasie wykroczeń wobec Ukrainek. Ale za dużo mówimy o kontekście politycznym. Moja Halka jest opowieścią o silnej kobiecie otoczonej przez dwóch słabych mężczyzn. O rodzącej się samoświadomości i buncie. Ważne było, aby przeciwstawić się XIX-wiecznemu wyobrażeniu kobiety u Moniuszki, unikając prostego odczytania Halki wyłącznie jako ofiary. W samej operze zaintrygowała mnie dość dojrzała i ironiczna figura lustrzanych odbić: owszem, Halka jest z jednej strony ofiarą Janusza, ale w tym samym czasie równie bezwzględnie wykorzystuje zakochanego w niej bez wzajemności Jontka. Ofiara staje się więc katem, powiela schemat, utrwala strukturę pogardy.
Na jakie jeszcze wieloznaczności w postaci Halki zwraca pan uwagę w tym przedstawieniu?
Mocno skupiam się na tradycyjnej figurze szaleństwa, którą uosabia ta bohaterka. Dzięki takiej pozycji, która stawia ją w jakimś sensie na marginesie społeczeństwa, widzi więcej i może powiedzieć więcej. Będąc zamknięta w pułapce męskiej opresji, nabiera samoświadomości, zyskuje sprawczość i możliwość podejmowania samodzielnych decyzji. Przechodzi kolejne fazy buntu, atak, autoagresję, wreszcie decyduje się na świadomą odmowę życia. Kiedy wybiera ostateczną ucieczkę ze świata, staje się nagle spokojna i silna. W ostatnich słowach wybacza nawet Januszowi i odchodzi zostawiając za sobą słabych i uwikłanych mężczyzn.
Mówi pan o współczesności, a jednak nie zdecydował się pan na umieszczenie akcji w dzisiejszych czasach. Czemu?
Zawsze uciekam przed doraźnością. Bezpośrednie odnoszenie się do współczesności wydaje mi się nazbyt płaskie i dosłowne. To zawsze grozi popadnięciem w proste publicystyczne dychotomie, czarno-białe, zero-jedynkowe spojrzenie na bohaterów i wydarzenia. Lata 70. są wspaniałym kontrapunktem dla tej opowieści. Pokazaliśmy perwersyjną naturę systemu komunistycznego, który na poziomie ideowym postulował równość, a jednocześnie z całą bezwzględnością grał społecznymi podziałami.
To oczywisty dowód na to, że struktura pogardy tkwi głęboko w naturze człowieka i z powodzeniem odradza się i funkcjonuje w każdej epoce, nawet najbardziej temu niesprzyjającej. Paradoksem jest, że w tamtym czasie w Polsce rozpoczął się prawdziwy szał na szlacheckość. Kto mógł, doszukiwał się ziemiańskiego rodowodu, nastąpił prawdziwy renesans sarmackiego portretu trumiennego i wybuchła niezwykła popularność dawnych, odrestaurowanych dworków. Na prowincji siedziby partyjnych funkcjonariuszy i lokalnych bonzów mieściły się właśnie tego typu budynkach, co stało przecież w jawnej sprzeczności z panującą robotniczo-chłopską ideologią.
Wiadomo już, że spektakl zbiera świetne recenzje na łamach austriackiej prasy. A jak wyglądał odbiór przez zwykłych widzów? Jak Austriacy przyjmowali pana "Halkę”?
Premiera skończyła się stojącą owacją, to wspaniałe przyjęcie zgotowano, przypomnijmy, zupełnie nieznanemu dziełu. Jeden z nagłówków recenzji brzmiał "Thriller, a nie folklor". Mam nadzieję, że odarcie z hermetycznego kontekstu, będzie dla tej opery jakimś uwolnieniem. Widzowie byli zresztą dość mocno zaskoczeni. Z perspektywy austriackiej sztuka polska była traktowana z pewnym uproszczeniem, jako słowiańszczyzna z wszystkimi konsekwencjami takiego myślenia - przekonaniem o swego rodzaju dzikości, surowości, czy może nawet prymitywizmie. Dość powiedzieć, że na plakacie mojego wiedeńskiego spektaklu Halka ma... lekko skośne oczy. To chyba najlepiej pokazuje, jak głęboko zakorzeniony jest ten mit. Dziś na szczęście zaczyna się to zmieniać.
Ale dziś na płaszczyźnie politycznej Polska staje się raczej nieznośnym dzieckiem Europy. Czy to się jakoś odbija na percepcji polskiej kultury?
Nasza sztuka sobie naprawdę dobrze radzi. Przez ostatnie dziesięć lat można wręcz mówić o prawdziwym natarciu. Tokarczuk, Pawlikowski, Warlikowski, Beczała, Konieczny, Stańko. Świetny moment ma dziś w Europie polska plastyka, filmy zdobywają nagrody i szeroką publiczność - najlepszym przykładem są choćby ostatnie sukcesy "Bożego Ciała”, w tym umieszczenie go na krótkiej liście kandydatów do Oscara. Co dla mnie jest jednak najciekawsze, zdobywamy Europę z pełną świadomością swojej tożsamości i odrębności. Jest dokładnie tak, jak chciała Maria Janion, idziemy z naszymi umarłymi, głęboko świadomi swoich korzeni i oryginalności. W sztuce tylko takie spotkanie ma sens.
Mariusz Treliński – polski reżyser operowy, filmowy i teatralny, dyrektor artystyczny Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie.