Marcin Miller wspomina wesele i zmarłego tatę. Książka zawodzi
Disco polo – obciach czy fenomen? Marcin Miller – szczęściarz czy pracoholik? Na te pytania nie znajdziecie odpowiedzi w książce, która miała to przedstawić. Za to jest mnóstwo innych historii o liderze Boys, po których można tylko złapać się za głowę.
Bez "Jesteś szalona" nie może obyć się żadne wesele. Za to bez książki "Jestem szalony” obeszlibyśmy się niestety wszyscy. A wielka szkoda. Marcin Miller z Boys udzielił długiego wywiadu, w którym opowiedział o swoim życiu i początkach kariery.
Miało być ciekawie, a wyszło niestety banalnie.
Zobacz też: Lider Boys podsumowuje 28 lat na scenie: "Nie lubię siebie gloryfikować"
Cymbałki i lanie za niezjedzoną kanapkę
Poziom żartu ustawia już na początku "zabawna" historia przytoczona przez Kamila Grosickiego.
- Pamiętam taką zabawną sytuację z wesela… bo mieliśmy jeszcze inny zespół muzyczny, zamówiony przez moją żonę. W którymś momencie wodzirej zwrócił uwagę, że nie działa mikrofon. Wtedy ktoś z sali powiedział, że mikrofon ma drugi zespół. A Marcin tak się rozejrzał i mówi: "Zespół na tej sali jest tylko jeden" (śmiech). To było kapitalne! – wspomina piłkarz.
A potem jest niestety coraz gorzej. Od razu trzeba jednak przyznać, że to nie jest książka dla wszystkich. "Jestem szalony" to przede wszystkim lektura dla największych fanów muzyka. Dostają całą masę ogólników przyozdobionych prywatnymi zdjęciami z rodzinnych zbiorów disco-polowca.
Książka o – bądź co bądź – jednym z królów polskiego disco mogła być hitem. Wystarczy przypomnieć sobie biografię Zenka Martyniuka, która sprzedawała się w Polsce jak ciepłe bułeczki. I do dziś cytowane są niektóre wątki w mediach.
Tymczasem o Millerze dowiadujemy się, że lubił w dzieciństwie chodzić po drzewach i jeździć traktorem. Jest o tym, że pierwszy syntezator dostał od cioci ze Szwecji (która wyjechała z kraju w poszukiwaniu pracy i miłości), a muzyką mały Marcin zauroczył się, gdy grał z kuzynką na cymbałkach.
Autorzy książki zadają także szereg ważnych pytań. A wśród nich: "czy dostał kiedyś lanie?".
- Pamiętam, że mama przygotowała dla mnie kanapkę. Powiedziałem, że nie będę jej jadł i rzuciłem nią o podłogę. Mama na to: "Podnieś ją". A ja tę kanapkę jeszcze przydepnąłem. Przyszedł tata i nie tylko ją podniosłem, ale też za to dostałem – wspomina Miller.
Biznesman z przeszłością
Ciarki wstydu podczas czytania przechodzą dopiero, gdy Miller opowiada o swoich przygodach z zakładaniem rodziny i szukaniem pracy.
Miał 20 lat, gdy ożenił się. Niedługo później urodził się im pierwszy syn – Alan. Miller chwytał się różnych zajęć, by utrzymać rodzinę. Handlował np. ubraniami na bazarze. Książka to jednak laurka w porównaniu z tym, co Miller opowiadał w mediach już wcześniej. Na przykład o tym, że nie był dobrym ojcem i jego rodzina prawie się rozpadła.
Gdy urodził się drugi syn, Adrian, było już łatwiej. Zatrudnił się w urzędzie pracy – za kuroniówkę.
- Rejestrowałem bezrobotnych. Dwa tygodnie przed pobraniem zasiłku bezrobotni musieli potwierdzić w urzędzie gotowość do podjęcia pracy. W tamtym czasie wielu bezrobotnych wyjeżdżało za granicę. Tu, w polskich rejestrach, figurowali jako bezrobotni, a w tym samym czasie zarabiali na chleb za granicą. Kiedyś, pamiętam, zasnąłem nad tymi urzędniczymi segregatorami – opowiada.
Był urzędnikiem i zaczynał stawiać pierwsze kroki jako muzyk z własnym zespołem. Wydawałoby się, że początki działalności zespołu to materiał na ciekawy film. Tymczasem dostajemy tylko drobne historyjki, jak ta:
- Kiedyś występowałem z chłopakami w pomieszczeniu, które w połowie było salą taneczną, a w połowie magazynem, w którym znajdowały się maszyny rolnicze. Nie wiedziałem o tym, że za sceną jest kotara zamiast ściany. Chciałem się oprzeć, przekonany, że opieram się o ścianę i spadłem w tumany kurzu. Co ciekawe, moja głowa znajdowała się jakieś 30 centymetrów od tych maszyn. Pomyślałem potem: "Boże, gdybym tak spadł w te pługi i brony, mógłbym już nie żyć". Tam na górze ktoś nade mną jednak czuwa.
- Ja nigdy nie wierzyłem, że będę żył ze śpiewania, nie spodziewałem się tego. Wtedy na tym graniu zarabiałem jakieś 500 złotych, przy czym trzeba było spłacać raty za perkusję, do tego koszty dojazdu itd. Nie byliśmy bandem, nie mieliśmy zarezerwowanych terminów z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, grało się tylko w soboty. Zostawało z tego 30-50 złotych za koncert – opisuje Miller.
Uświetniali wiejskie zabawy, potańcówki, dożynki i imprezy w remizach strażackich. Po 7 latach budowania pozycji, wypracowali sobie pierwszy duży sukces. W 1997 roku wydali płytę "O.K", która sprzedała się w rok w nakładzie miliona egzemplarzy.
Rodzinna tragedia
Marcin Miller znany jest z tego, że nie owija w bawełnę. Szczery, bezpośredni – podobno część osób właśnie dlatego nie przepada za nim. Tu gardę opuszcza dopiero wtedy, gdy rozmowa schodzi na temat jego ojca.
O tym, że tata umiera, Miller dowiedział się w drodze na koncert. Gdy był w połowie trasy, zadzwoniła żona.
- "Marcin, twój tata umiera. Zawracaj natychmiast, bo cię nie pozna. Już teraz ma problemy z rozpoznaniem kogokolwiek", powiedziała. Kazałem zatrzymać samochód. Wyszedłem z auta i zadzwoniłem do organizatora koncertu. Mówię: "Muszę wracać". On na to: "To zagraj ten koncert, a ja odwiozę cię do Opola prosto do szpitala. Rano będziesz na miejscu". I tak było – opisuje.
A dalej: - Gdy zmarł, musiałem kupić dla niego garnitur do trumny, buty… Pierwszy raz znalazłem się w takiej sytuacji. Pamiętam, jechałem wtedy pod prąd, zatrzymała mnie policja. Gdy policjant usłyszał, że zmarł mi tata, wyrzucił mandat i jedynie pouczył, bym uważał na drodze. Wróciłem do domu z tymi rzeczami. Mama płakała. Czas mija, ale tęsknota zostaje.
To właściwie jedyny fragment książki, która mówi coś więcej o Millerze. A szkoda. Lider Boys jest dziś prężnie działającym biznesmanem, twórcą marki odzieżowej. Od 30 lat występuje na scenie. Zarabia, nie gorszy, zabawia prawdziwe tłumy.
Widział, jak zmieniało się disco-polo i nastawienie społeczeństwa do tej muzyki. Nie można odbierać mu tego, że odniósł niebywały sukces w kraju, w którym wiele osób disco-polo chętnie zepchnęłoby do rynsztoka.
W "Jestem szalony" szaleństwem wykazał się tylko grafik. Opisane przygody Millera przypominają nam boleśnie o ostatnich zwierzeniach Remigiusza Mroza – gdy opowiadał o okruszkach spadających na pożółkłe strony "Dzieci z Bullerbyn" (tak, wciąż pamiętamy). Na książkę o Millerze jak widać też było jeszcze za wcześnie.