Remigiusz Mróz napisał książkę... o pisaniu książek. O jeden krok za daleko
Trudno nie być pod wrażeniem pisarskich zdolności Remigiusza Mroza. A właściwie tempa, w jakim wyrzuca z siebie kolejne historie. Stachanowiec z kraju nad Wisłą. Jego najnowsza książka przypomina jednak miejscami to, co serwowała ostatnio Magdalena Ogórek.
Można mieć wrażenie, że gdy tylko zamknęliśmy oczy na jedną minutę, Mróz zdążył napisać i wydać kolejną książkę. 31 października do księgarni trafiła "Władza absolutna". Najnowsza publikacja to "O pisaniu. Na chłodno".
Tym razem Mróz napisał książkę o tym, jak pisze książki. Więc drugi raz przecieraliśmy oczy, gdy już na samym początku pisarz-stachanowiec zaznaczył:
"Po pierwsze, moje życie nie różni się od życia kogokolwiek innego i nigdy się nie różniło. Wiem, że w takich materiałach chodzi o stworzenie jakiejś zmitologizowanej wersji człowieka, która okaże się atrakcyjna dla odbiorców – a ja poznałem już tyle barwnych teorii na swój temat, że niepotrzebna mi kolejna".
A potem jest już tylko gorzej.
Za górami, za lasami…
Mrozowi nie można odmówić świetnego warsztatu. W końcu nie bez powodu jego książki sprzedają się w milionowych nakładach i nie jest to wyolbrzymienie. Pół Polski czyta historie, które wychodzą spod jego palców, co daje mu przez większą część roku miejsce na szczycie najchętniej czytanych autorów.
Tu ma nasz szacunek. W kraju, w którym co roku pokazuje się dramatyczne raporty o stanie czytelnictwa, jego książki sprzedają się jak świeże bułeczki. Wokół Mroza w sieci toczyły się swego czasu gorące dyskusje. Pytanie: "czy to możliwe, żeby ktoś wydawał co dwa miesiące książkę?" – powtarzało się wielokrotnie i trudno się dziwić. Jak sam zresztą zauważył: pojawiło się wiele barwnych teorii.
Wygląda niestety na to, że Mróz zachłysnął się jednak popularnością i sam stał się współtwórcą legend na swój temat. Bo "O pisaniu" wcale nie brzmi jak poradnik dla przyszłych pisarzy, którym ma prawo doradzić. Brzmi za to jak hagiografia. A równie barwne, co teorie na temat jego warsztatu, są wspomnienia z jego młodości. To boleśnie przypomina nam fantazyjne opisy tworzone swego czasu przez Magdalenę Ogórek w słynnej już w sieci "Liście Wachtera".
Tosty z syropem klonowym w przypadku Mroza zastępują okruszki bułki spadające na pożółkłe strony "Dzieci z Bullerbyn".
Snuje opowieść o początkach swego życia: "Pierwszą książką, którą przeczytałem samodzielnie, była chyba opowieść Marii Kownackiej o znanym wszystkim ludziku z plasteliny. Nie pamiętam z tamtej lektury absolutnie nic, więc chyba nie dostarczyła mi większych wrażeń".
A dalej: "Mam za to doskonałe wspomnienia z czytania innej, chyba kolejnej, do której sam się zabrałem. Były to 'Dzieci z Bullerbyn' Astrid Lindgren. Fabułę wprawdzie po latach pamiętam dość mętnie, ale wszystko inne jest wyraźne jak błyskawica na nocnym niebie. Pamiętam uczucia, które mi towarzyszyły, miejsca, w których czytałem – pamiętam nawet okruchy bułki na żółtawych kartkach i zapach farby drukarskiej".
Chwilę później dowiadujemy się, że "wszystko to jednak wpisywało się w mniej więcej zwyczajne dzieciństwo". - Codziennie kopałem piłkę na boisku, ze znajomymi budowaliśmy forty w plenerze, kijków używaliśmy w charakterze mieczy świetlnych i tak dalej. Codziennie biegałem ze szkoły do domu, by zdążyć na piętnastą trzydzieści i zobaczyć kolejny odcinek Star Treka – opowiada Mróz, który – przypomnijmy – ma tylko 31, a nie 91 lat.
Mróz sam siebie stworzył jako literackiego bohatera. Ci muszą być wyraziści, więc Mróz bodaj pierwszy raz opowiada o swojej rodzinie. A w szczególności o dwóch kobietach: mamie i cioci. Ta pierwsza pracowała całymi dniami - 24 godziny dyżuru, potem 8 godzin w przychodni; wracała i czytała mu książki.
Opowiada, że miał 3 latka, kiedy mama zabrała go od ojca.
- Pewnej nocy mama spakowała moje rzeczy, obudziła mnie, a potem ni mniej, ni więcej, uciekliśmy od ojca. To, co doprowadziło do tej sytuacji, pamiętam na zasadzie wspomnień z wózka. Nie lubię do tego wracać, choć właśnie na bazie tamtych zdarzeń napisałem "Nieodnalezioną" – wspomina.
Drugą kobietą była ciocia Walentyna Szczombrowska. Mróz opisuje, że jej matka została skazana przez Sowietów na karę śmierci, ona sama przeżyła piekło wojny. To ona była jednym z pierwszych recenzentów twórczości Remigiusza.
- Kiedy liczba prenumeratorów VV [Vice Versa, internetowy magazyn Mroza – przyp. red.] przekroczyła setkę, czułem tylko namiastkę tego, co uderzyło we mnie, kiedy zobaczyłem, jak Ciocia ociera policzek, a potem bez słowa zaczyna czytać kolejne wiersze – opowiada.
Pewnego upalnego dnia…
To, co absolutnie nas jednak powaliło, to opowieść o tym, jak młody Mróz po raz pierwszy zmienił swoje życie i zatopił się w świecie literatury. A zaczęło się od rozwalonego komputera…
- Pech lub szczęście chciały, że pewnego upalnego dnia monitor mojego peceta wyzionął ducha. Na nic zdały się błagania i starania, by kineskop odżył, więc ostatecznie wziąłem go pod pachę i przeszedłszy przez plac Daszyńskiego (przy którym mieszkałem), zostawiłem nieboraka w sklepie komputerowym – czytamy.
Werdykt serwisantów? Miał czekać tydzień na brakujące części. Tydzień bez komputera.
- Wyszedłem ze sklepu niespecjalnie zadowolony rozwojem wypadków i wróciłem do domu. Usiadłem oczywiście przed biurkiem, bo był to odruch tak naturalny, jak włączanie światła, kiedy nocą zabraknie prądu. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że jestem w kropce. Ani nie pogram, ani nie popiszę, ani nie posłucham muzyki, ani nie obejrzę chałupniczo zdobytego odcinka Star Treka, zripowanego z niemieckiej telewizji z wgranymi na stałe węgierskimi napisami – snuje opowieść.
Dalej robi się jeszcze bardziej patetycznie: - Był ranek, wyjście na piwo nie wchodziło w grę. Znajomi rozjechali się na wakacje, a w telewizji mogłem trafić co najwyżej na programy, po których zwątpię w jakikolwiek urok popkultury.
Mniej więcej w tym tonie dobijamy do… połowy książki nomen omen o pisaniu. Ten dość fantazyjny i rozbudowany opis "o mnie" jest raptem tylko wstępem do sedna problemu: jak pisać, żeby pisać tak, jak pisze Mróz. I książkę za książką wydawać.
Rytm jak w chińskiej korporacji
I tak gdzieś tam w połowie majaczą porady dla pisarzy, które rzeczywiście mogą się przydać. Mróz to fenomen na rynku – udało mu się przebić i wykorzystuje swoje pięć minut. W książce zdradza, jaki jest jego system na życie.
Pisze się, że jest stachanowcem, a to, co napisał, tylko to potwierdza.
- Wstawałem przed ósmą, szybko jadłem śniadanie i maksymalnie o 9 byłem gotowy do roboty. Pisałem do czternastej, bo wtedy Dagmara kończyła pracę – dawało mi to bite pięć godzin pracy twórczej, po których nawet największy cyborg jest wypompowany – wylicza.
Po tym czasie idzie pobiegać. Dzienny limit musiał ustalić na 18 kilometrów, bo schodziło mu na tym za długo.
- Po biegu domowa pizza, odcinek seriali i z powrotem do pisania. Pracowałem codziennie do dwudziestej trzeciej trzydzieści, a potem siadałem z dobrą książką i zupełnie się wyłączałem. Chodziłem spać o pierwszej trzydzieści, a rankiem powtarzałem ten cykl – dokłada do wyliczanki.
I na tym nie kończy, bo: - Moja norma miała więc przede wszystkim wymiar godzinowy, ale nie tylko – zakładałem bowiem, że w pierwszej turze, tej do czternastej, piszę minimum dziesięć stron. Jeśli udawało mi się osiągnąć ten pułap wcześniej, kończyłem wcześniej. Norma tury wieczornej zakładała zaś około pięciu stron.
Choć pisze w czasie przeszłym (jak to w rasowych biografiach bywa), to przyznaje, że i teraz tak wygląda jego styl życia. Nawet nie mieliśmy wątpliwości.
„O pisaniu. Na chłodno” to poetycki opis życia i twórczości Remigiusza Mroza. Już samo to zdanie zakrawa o pomstę do nieba, bo brzmi tak, jakbyśmy pisali o wiekowym twórcy. Po latach mistrz siada, by napisać swoje ostatnie dzieło i podzielić się z fanami, co przeszedł i jak doszedł do sukcesu…
Dlatego dziwi jak nic innego, że autor zdecydował się na taki krok. O jeden za daleko. To nie jest czas na biografię, ani nawet na poradniki. Jeszcze o dużo za wcześnie. I dziwi jeszcze jedna rzecz. Mróz zaznacza w książce, że otrzymał już wiele propozycji prowadzenia programów telewizyjnych, były też oferty udziału w reality-show (typu Agent itd.). Nie skorzystał i pochwalił swoich agentów, którzy go do tego nie namawiali. Nikt jednak – na chłodno – nie powstrzymał go od napisania tej książki. A szkoda, bo nic na niej nie zyskuje, tylko tworzy wokół siebie kolejne mity i legendy. Pora zejść na ziemię.