Wszyscy piszą, nikt nie czyta - taką wizję powszechnej grafomanii przypisuje się Tadeuszowi Różewiczowi. Grafomani amatorzy na razie mogą publikować swoje dzieła tylko na internetowych stronach. Grafomani zawodowcy wciąż znajdują wydawców, bo wbrew pozorom rynek jest szczupły. Żeby się na nim utrzymać, trzeba wciąż być obecnym w świadomości czytelników.
I polscy pisarze to wiedzą, co znaczy, że rozumieją prawidła wolnego rynku. Nie rozumieją jednak, że czytelnika nie da się oszukać kiepskim produktem. Można to zrobić raz, najwyżej dwa razy, gdy się ma głośne nazwisko.
Nowe dzieła Joanny Chmielewskiej, Katarzyny Grocholi czy Manueli Gretkowskiej są żenująco słabe. Czytelnicy jeszcze je kupią, bo zadziała magia nazwiska i lawina reklam, mylonych u nas z krytyką, bo ta praktycznie nie istnieje.
Nowe polskie powieści właściwie kwalifikują się tylko do rubryki "książki najgorsze" (prowadził ją niegdyś Stanisław Barańczak, a później Jan Marks). Można je czytać jako instrukcję na nieudane dzieło: bez konstrukcji, pisane albo trywialną polszczyzną, albo tak rokokowo, że w długaśnych i ozdobnych zdaniach nie widać żadnego sensu.
Tam, gdzie są niezłe pomysły, zabija je uczniacką nieporadność stylu i językowa trywialność. Gdzież naszym pisarzom do konstrukcyjnej i językowej doskonałości już nie tylko Umberta Eco czy Mario Vargasa Llosy, ale nawet twórców popularnych gatunków w rodzaju Johna Grishama czy Stephena Kinga. Mało tego, przy naszych pisarzach romanse Danielle Steel wydają się produktami literackiego Parnasu - to po prostu solidne rzemiosło.
Manuela Gretkowska, spłodziła zwyczajny gniot, doklejając doń wypociny swego życiowego partnera Piotra Pietuchy. Dwie opowieści w tomie "Sceny z życia pozamałżeńskiego", oscylujące między pornografią a paranoją, są świadectwem fatalnego gustu autorów. "Miała obsesję zbiorowego gwałtu. (...) Po kolei wjeżdżają w każdy jej otwór swoimi półmurzyńskimi obrzezańcami. Zginają je na pół, kiedy im flaczeją" - to próbka stylu autorki. "Helena, kręcąc biodrami, wwiercała się w niego w dzikim spazmie" - sekunduje jej w swojej części Pietucha. Piszący podobnie już w czasach PRL Zbigniew Nienacki ("Raz w roku w Skiroławkach") starał się przynajmniej pożenić erotyzm z sensacyjną fabułą, u Gretkowskiej i Pietuchy mamy tylko piątą wodę po erotycznych uniesieniach wyzwolonej pensjonarki.
Fatalnym poziomem zaskakuje nowa książka tak renomowanej autorki jak Joanna Chmielewska. "Babski motyw" prezentuje zaledwie cień talentu autorki. Kompletnie straciła ona poczucie humoru i po raz setny używa tych samych fabularnych chwytów i powiedzonek. Właściwie Chmielewska parodiuje samą siebie, nie zdając sobie z tego sprawy. To sprawia, że nic nas nie zaskakuje, że przeżywamy - z zażenowaniem - nieustanne déja vu. Jeśli mimo to kupimy jej nową powieść i będziemy udawać, że nas śmieszy, to tylko ze względu na niezapomnianego "Lesia", "Romans wszech czasów" czy "Krokodyla z kraju Karoliny", które wciąż biją czytelnicze rekordy.
Odcinaniem kuponów od nieodległych sukcesów zajęła się Katarzyna Grochola, najpopularniejsza nasza pisarka ostatnich lat. Przebojem wdarła się do serc czytelniczek powieścią "Nigdy w życiu" - rodzimą kopią Bridget Jones (niebawem powieść ta zostanie sfilmowana). Grochola pisze też niezłe słuchowiska i sztuki teatralne.
Jednak tom opowiadań "Upoważnienie do szczęścia" wygląda jak odkurzony po latach brulion licealistki. Grochola jest już na tyle znana, że uwierzyła, iż czytelnik da się omamić nazwiskiem. Nie da się, tym bardziej że w opowiadaniach bardziej niż w powieściach widać brak pomysłów i pisanie z tzw. metra, czyli tak, że materiał można ciąć lub sklejać w dowolnych miejscach.
Klasyczna dziewiętnastowieczna powieść dawno się przeżyła. Jej funkcję przejęło kino. Dobra beletrystyka nie jest też rozbudowanym artykułem z gazety ani przełożonym na prozę odcinkiem obyczajowego tasiemca, jakich pełno w telewizji. Mimo to wciąż powstaje, czego dowodem nowe dzieła tak różnych pisarzy, jak Mario Vargas Llosa, José Saramago, John Irving, Andrei Makine czy Michael Cunningham.
Współczesnych mistrzów literatury jest na szczęście tylu, że twory ich nieudolnych naśladowców znad Wisły można sobie darować. Zwłaszcza że światowe bestsellery tłumaczone są u nas niemal od razu. Grafomani, szczególnie ci szacowni, sami się przekonają, że lekceważenie czytelnika się nie opłaca. Przekonają się także, że samo pisanie nie czyni pisarzem, trzeba jeszcze mieć coś do powiedzenia.