Księżyc w nowiu. Recenzja "Moon Knight: Z martwych"
Słusznie czy nie, do Moon Knighta przylgnęła łatka Batmana z przeceny, ale, jako że oba wydawnictwa – Marvel i DC – na przestrzeni lat rabowały od siebie bezczelnie, na podobne zarzuty można śmiało machnąć łapą.
Porzucając jednak podobne rozważania, nie sposób ukryć, że odziany w księżycową biel wojownik nocy nigdy nie zaznał nawet ułamka popularności Człowieka-nietoperza, będąc co najwyżej drugoligowym bohaterem z katalogu amerykańskiej oficyny. Sprzedaż serii z Moon Knightem była częściej gorsza niż lepsza, aż facet zniknął ze sklepowych półek na kilkanaście długich lat, tylko gościnnie przemykając tu i ówdzie. No, ale wydaje się, że teraz, nareszcie, trzyma się mocno.
Polski czytelnik może Moon Knighta nie kojarzyć zupełnie, lecz wydany u nas tom – będący miękkim restartem w ramach Marvel Now! – jest na tyle klarowny, że broni się tymi strategicznie rozmieszczonymi paroma zdaniami wystarczającymi dla objaśnienia kontekstu. Skrótowo: tytułowy bohater to były najemnik, którego, po tym, jak skasowali go kumple, ożywił, obdarował mocą (i namieszał mu w głowie) egipski bóg księżyca. Od tej pory Marc Spector i jego pozostałe osobowości strzegą tych, którzy wędrują przez noc. „Z martwych” to swoisty wyimek z kroniki niefortunnych zdarzeń, sześć długich na kilkanaście stronic historii, z których porządna jest połowa. Nie, reszta nie jest zła, ale ulatuje z pamięci zaraz po przewróceniu kartki. Szczególnie interesujący jest utrzymany w tonie ponurej opowieści niesamowitej, przywołujący na myśl oniryczne zakamarki nastrojowej prozy Poego czy Lovecrafta „Sen”, ale i sąsiadującej z nim „Scarlet”, będącej zapisem naparzanki ze zbirami rozstawionymi na kolejnych piętrach kamienicy, niczego nie brakuje. I to gatunkowa różnorodność jest siłą „Z martwych”, jakby Warren Ellis, scenarzysta przecież nietuzinkowy, chciał wyprztykać się z tego, co mu siedziało pod czaszką, zanim po sześciu numerach zmieni go kolejny autor (takie jest założenie całego runu). Dlatego mógł pozwolić sobie na świetnie rozplanowaną narrację mało zajmującego fabularnie „Snajpera” czy fantasmagoryczne obrazy z przywoływanego już „Snu” i szturchnąć czasem nieco rozespanego Declana Shalveya.
A najlepsze jest to, że Spector nie jest tutaj nawet stricte Moon Knightem. Paraduje bowiem pod krawatem jako Mr. Knight, będąc niczym innym jak alter-ego swojego alter-ego. Podobnie odważne kroki są konieczne, z czego Ellis zdaje sobie doskonale sprawę. Solidny zeszyciak od Marvela.