Gdyby nie gazeta, którą ktoś zostawił w stołówce, życie Devina Jonesa mogłoby potoczyć się inaczej. Nie przeczytałby ogłoszenia zaczynającego się od słów: „Pracuj blisko nieba!” i prawdopodobnie spędziłby kolejne wakacje na dorabianiu sobie przy sprzątaniu i myciu naczyń w barze. Pewnie i tak rozstałby się z ukochaną Wendy, a raczej ona rozstałaby się z nim, jak to zrobiła niedługo później, ale wtedy nie poznałby ludzi, którzy stali się jego przyjaciółmi na długie lata; nie uratowałby dziewczynki w czerwonej czapce; nie poznałby chłopca z psem. I, przede wszystkim, nie rozwiązałby zagadki kryminalnej.
Devin jednak ogłoszenie przeczytał, pojechał na rozmowę i dostał pracę w parku rozrywki o wdzięcznej nazwie Joyland. Bardzo szybko dowiedział się, że park skrywa mroczną tajemnicę: cztery lata wcześniej w Strasznym Dworze, jedynym w Joylandzie tunelu strachu, dokonano potwornej zbrodni. Sprawcy nigdy nie odnaleziono: jego zdjęcia z ofiarą były na tyle niewyraźne, że nie sposób go było rozpoznać. Podobno od tej pory w miejscu, w którym popełniono zbrodnię, niektórym pokazywał się duch zamordowanej dziewczyny. Dociekliwy dwudziestojednolatek stara się wydedukować, kto mógłby być sprawcą. Pomagają mu w tym znajomi, niektórzy dość niezwykli...
King w Joyland bardzo umiejętnie łączy elementy kryminału i horroru – czy też może raczej opowieści grozy. Wpleciona w nie zostaje historia o dojrzewaniu młodego człowieka, któremu podczas wakacyjnej pracy w parku rozrywki, a więc w oczach wielu niezbyt poważnej, nagle przyszło się zmierzyć z bardzo trudnymi problemami. Zbrodnia, śmiertelna choroba, zabierająca powoli młode życie, zdrada ukochanej – wreszcie ten „drugi” świat, którego sygnały docierają do Devina głównie za pośrednictwem innych, chyba tylko z wyjątkiem chwili, kiedy sam widzi niebieską opaskę zamordowanej. Co jest po „drugiej stronie”? Nicość? Inny rzeczywistość, z której mieszkańcami można się komunikować?
Choć akcja powieści toczy się w roku 1973, mamy do czynienia z retrospekcją: bohater jest o 40 lat starszy i z perspektywy dojrzałego mężczyzny, który pokonał raka i ma już siwe włosy, przedstawia to, co mu się przydarzyło w młodości. Dalej jednak nie potrafi odpowiedzieć właściwie na żadne z pytań, które stawiał sobie jeszcze jako dwudziestolatek, jak na przykład na pytanie o to, dlaczego porzuciła go Wendy, jego pierwsza miłość; dlaczego pewne rzeczy przydarzają się tylko pewnym ludziom; dlaczego nieszczęście dotyka tych, którzy na nie nie zasłużyli. Ale być może na pewne pytania nie ma po prostu odpowiedzi; albo też tej odpowiedzi, podświadomie, nie chce się znać. Może jest tak, jak mówi narrator: że „kiedy jest mowa o przeszłości, każdy pisze fikcję”?
Kto oczekuje szybkiego tempa akcji, może się zawieść. Pierwszoosobowa narracja nieśpiesznie przeprowadza czytelnika przez króciutki wycinek młodzieńczego życia Devina: jedno lato z przeszłości sześćdziesięciokilkulatka. Kilka przygód, jakie spotkały go podczas pracy, spotkania z przyjaciółmi, kontakty z sąsiadami, rozmowy ze współpracownikami. Mimo tego – a może właśnie dlatego – opowieść jest wciągająca, intrygująca; czeka się, co będzie dalej, jak rozwinie się akcja, czy kryminalna zagadka zostanie rozwiązana. Nie oczekuje się zapierających dech w piersiach przygód, brawurowych akcji. Czeka się za to na odpowiedź na pytanie, kto i dlaczego to zrobił. A jej nie można pochopnie udzielić.
Trudno określić, do jakiej właściwie odmiany gatunkowej można zakwalifikować Joyland. Gdybym musiała, zaryzykowałabym może nazwę kryminał metafizyczny. Ale nie muszę, pozostaje mi więc tylko życzyć dobrej zabawy przy tej niewątpliwie dobrej lekturze, bez jej genologicznego zaszufladkowywania.