Czesław Lechicki w walce z demoralizacją
Chciałbym Państwu zaprezentować duchowego ojca (jednego z wielu, jak mniemam, bo sukces, jak wiadomo, ma ich wielu) dzisiejszych przemian. Mało kto pamięta już wybitnego autora, Czesława Lechickiego.
Mogą Państwo wierzyć lub nie, kilka dni temu skończyłem felieton „Po jakiemu mówi Raskolnikow?”, gdzie na samym początku było takie mniej więcej zdanie: „Chodzi mi […] o Raskolnikowa, Emmę Bovary czy wojaka Szwejka takich, jakich ich znamy z własnych półek, z dawnych i nowszych lektur, w tym lektur szkolnych (o ile oczywiście nie poznikali z kanonu, co wielce prawdopodobne – poza może Zbrodnią i karą, bo to tytuł, który z pewnością przemawia do aktualnych władz ministerialnych; bo już treści mogą nie znać, skoro niektórzy urzędnicy nawet podstawowych wiadomości z zakresu biologii i medycyny sobie nie przyswoili).” I raptem dwa dni później, jak za naciśnięciem magicznego guziczka, wyskoczył mi zupełnie nowy, aktualniejszy temat, bo Zbrodnia i kara z kanonu wypadła. Nawet „Kary” nie zostawili, łapserdaki. A zatem o tym, po jakiemu mówi Raskolnikow, za dwa tygodnie, a teraz kilka słów o kanonie.
Nie będę pisał Państwu, że Zbrodnia i kara i Proces to wielkie książki, a powieści Dobraczyńskiego i teksty Wojtyły – niekoniecznie (Karol Wojtyła wielkim papieżem może i był, ale literatem nietęgim), a książka Wujek Karol w spisie lektur przywodzi na myśl Opowiadania o Leninie Zoszczenki (które jednak były jawną kpiną z kultu jednostki) – bo to wszystko truizmy. Nie będę wspominał o przypisaniu Obrony Sokratesa Arystotelesowi, bo nieuctwo przecież jeszcze nikomu nie zaszkodziło, a zwłaszcza urzędnikom Ministerstwa Edukacji. W końcu w uzasadnieniu poprzedniego rozporządzenia (z listopada 2006 roku) możemy przeczytać na przykład rewolucyjne zdanie, że „Uniwersalna wymowa [Quo Vadis] przedstawia wielki przełom w dziejach świata: upadek Rzymu i powstanie na jego gruzach wielkiej wspólnoty chrześcijańskiej, skupionej wokół uczniów Jezusa Chrystusa.” Quo Vadis dzieje się w roku 66 n.e., kiedy Cesarstwo Rzymskie istniało od niecałych stu lat i nie było nawet jeszcze u szczytu potęgi – upadło cztery wieki
później. Zachodnie, bo Wschodnie trwało niemal tysiąc lat dłużej. I w obu przypadkach upadło jako państwo chrześcijańskie. Czyli „Kiedy Kara Mustafa, wielki wódz Krzyżaków, wiódł swoje zastępy przez Alpy na Kraków…”.
Nie będę wreszcie komentował argumentacji ministra Giertycha, że gen. bryg. Dobraczyński należy do kanonu literatury światowej, bo był tłumaczony na wiele języków ("chyba więcej niż Gombrowicz" – dodał niepewnie minister, korzystający nie wiadomo z jakiego źródła), bo w takim razie na liście lektur szkolnych powinien być wyłącznie Paulo Coelho, Barbara Cartland, Danielle Steel i Dan Brown. Nie będę o tym wszystkim pisał, bo ministrowie są, a potem ich nie ma i nikt o nich nie pamięta - słyszałem kiedyś anegdotkę o jakimś komunistycznym stupajce, bodajże ministrze kultury Lucjanie Motyce, któremu pewien pisarz w kłótni wygarnął: „A wie pan, kto był ministrem kultury we Francji za czasów Balzaka? Nie? Ale o Balzaku to pan słyszał?”. I minister się przejął. Wiceministra Orzechowskiego (on to ponoć odpowiada za sławny dokument) można by oczywiście zapytać: „A wie pan, kto był wiceministrem oświaty we Francji za czasów Balzaka?”. Tylko nie wiadomo czy by się przejął, bo też i nie wiadomo, czy słyszał o
Balzaku.
Chciałbym natomiast Państwu zaprezentować duchowego ojca (jednego z wielu, jak mniemam, bo sukces, jak wiadomo, ma ich wielu) dzisiejszych przemian. Mało kto pamięta już wybitnego autora, Czesława Lechickiego (no, ale jak Dobraczyński wypłynął, to tylko czekać na wypłynięcie Lechickiego). Prawdę mówiąc, też niewiele bym o nim wiedział, gdyby nie wyszperany w antykwariacie drugi (niestety! wyłącznie drugi!) tom jego epokowego dzieła W walce z demoralizacją. Szkice literacko-społeczne, wydanego w Miejscu Piastowym w Wydawnictwie Towarzystwa Św. Michała Archanioła w roku 1933. Dzielny Czesław Lechicki walczył z oddaniem i na wielu frontach – z „popisami sportowemi w kostjumach niemal kąpielowych, uczennic na oczach tysięcy widzów męskich” (składnia oryginalna, ortografia takoż), z antykoncepcją („wolnością nieograniczonej rozpusty”), z Żydami, z „Wiadomościami Ginekologiczno-Wenerycznymi” (idzie o „Wiadomości Literackie”), z pudrem („Przydałby się zakaz – istniejący już w Rumunji – używania przez
urzędniczki po biurach szminek, pudru, jedwabnych sukien i takichże pończoch, tudzież wyciętych bluzek”), z rozwodami. Ale nade wszystko – z „teatrem, rozsadnikiem zepsucia i literaturą, czynnikiem demoralizacji”. I tutaj należy się Państwu garść uroczych cytatów (które są jeszcze smakowitsze niż te z ministra Giertycha i wiceministra Orzechowskiego).
O Wacławie Potockim i Brantomie: „Należy uznać za skandal kulturalny wydanie całego Ogrodu fraszek Potockiego w 1907 r. przez lwowskie Towarzystwo Popierania Nauki za prezesury Balzera i z jego inicjatywy. Ten fakt zachęcił, być może, parę lat później Boy’a do przekładu takiej ohydy, jak Żywoty pań swawolnych Brantome’a. […] Żadne przecie względy nie bronią wypocin porkografji i koprofagji Potockiego, którychby dziś ostatniorzędny pismak pornograficzny nie ważył się ogłosić.”
O Kadenie-Bandrowskim: „W powieści Łuk rozpętał się już ten erotyczny jazzband, pod wtór którego rozwija się odtąd działalność pisarska Kadena. […] Mentalność lubieżnego komiwojażera w stylu hoesikowskim objawił Kaden w swych wrażeniach z paryskiego Moulin Rouge […] czczość ideowa Kadena, odbija się jemu samemu i przyprawia o czkawkę rozpusty słowa i myśli. Większość rzeczy laureata nagrody państwowej kwalifikuje się na indeks już nie chrześcijański, ale – narodowy. […] biskup podlaski wyraźnie stwierdził, że >>katolik wierzący nie może mieć nic swpólnego z dążeniami Jul. Bandrowskiego<<”.
O Witkacym: „Rekord pornografji wziął w powojennej naszej literaturze futurysta, St. Ign. Witkiewicz, swą powieściową wizją przyszłości: Nienasycenie. Dokument to literackiego obłędu […] drugi po występach Przybyszewskiego objaw paranoizmu seksualnego […]. Uświadomienie płciowe i wogóle erotyczne przeżycia Genezypa Kapena z księżną Ticondenroga, mogą być cennym materjałem dla psychopatologów, atoli przed szerokim ogółem winny być na klucz zamknięte. Z chwilą puszczenia w obieg tej koszmarnej „powieści” cenzura w Polsce odrodzonej przestała faktycznie istnieć; obrzydliwszego, na najgrubsze i najwyuzdaniej zwierzęce zmysły wyrachowanego, na zimno przytem robionego świństwa, w dorobku oryginalnym twórczości naszej ostatniego ćwierćwiecza chyba nie mieliśmy.”
O Boyu-Żeleńskim: Ktoś nazwał Boy’a sztucznym żydem. Ma on istotnie (o czem zapomniano) krew semicką w żyłach, mianowicie po matce, która pochodziła z neofitów polskich, t. zw. frankistów. Tem się potrosze tłumaczą rysy charakterystyczne autora Piekła kobiet, właściwe tylko Izraelowi. Jest on tak samo perfidny i niewierzący, bezreligijny, obcy wszelkiej Prawdzie metafizycznej, ani jej przeczuwający, ani za nią tęskniący. Nie wierzy w nic, nie bierze ani siebie, ani drugich serjo, niczego nie uważa za niewzruszone i święte, nie ma dogmatu ideowego, czy moralnego i o możliwości jego istnienia u drugich wątpi. Chroniczna rozwiązłość zdecydowanego sensualisty o pornograficznym sposobie myślenia, nosi pewne nieomylne cechy duchowego kuplerstwa.
Ale nie tylko oni. Prócz oczywistych wrogów – Zoli, Balzaka, Dumasa, Wilde’a, Gide’a, Flauberta, Żeromskiego i Przybyszewskiego – gromi dzielny Lechicki prawie cały kanon lektur: pieśni arcybiskupa Krzyckiego, niegodnego sukni kapłańskiej pupila królowej Bony, fraszki Kochanowskiego i Kochowskiego, madrygały Andrzeja Morsztyna, teksty Naruszewicza, Trembeckiego, Fredry, Tetmajera, Zapolskiej. Nawet Sienkiewicz dostał troszkę po łbie za Rodzinę Połanieckich: „Dużo tam, czasem aż za dużo erotyzmu, sporo upadków, wiele zgnilizny obyczajowej; ale przecież grzech nie triumfuje ostatecznie, ci, co w nim zagrzęźli po uszy, dźwigają się, rahabilitują, pokutują i żałują , bo mają świadomość winy. A lichym charakterom przeciwstawione natury silne, o mocnym stosie pacierzowym zasad, turkawkom przeciwstawione – gołębice, wiewiórkom – orlice.” Ale gdy idzie o Sienkiewicza, Lechicki, i tu jest myk najciekawszy, oburza się na surowość moralną minionego pokolenia: „Co za przesadnie surowe panowały zapatrywania na
przyzwoitość lektury beletrystycznej jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku! Toć Kaczkowski, oceniając pierwsze utwory Sienkiewicza, oburzał się na >>plugawe<< koncepty Zagłoby i biadał, że gdyby je uznano za dowcipne, >>musielibyśmy sobie powiedzieć, że dobry smak już wcale u nas zaginął, że akademja nowego języka usadowiła się między straganami…<< […] Hołdował zdaniu, że >>każdy utwór literacki powinien być tak napisany, aby mógł być głośno czytanym w najwykwintniejszym salonie - a czyż powieść Ogniem i mieczem mogłaby być czytaną w jakimkolwiek salonie, a choćby tylko pomiędzy mężczyznami, którzy strzegą uczucia przyzwoitości i swoje uszy szanują?<<. […] Są ludzie – świadczy taki wielbiciel Sienkiewicza, jak St. Tarnowski – którzy się gorszą z Quo Vadis, nie radzą lub zgola nie pozwalają go czytać… Że to powieść nie dla młodych panien, że nie można dać im jej do ręki, ale trzeba dla nich czytać, opuszczając wiele, to jasne jak słońce”.
I stąd płynie morał pierwszy: że jednak coś się zmienia, bo sto dziesięć lat temu za niemoralność krytykowano Sienkiewicza, siedemdziesiąt lat temu – Żeromskiego i Balzaka, a teraz z kanonu wylatuje tylko Gombrowicz, Witkacy, Kafka. Czyli jakiś postęp jest. Morał drugi? Że skoro byli jednak autorzy przez Czesława Lechickiego cenieni – oprócz Orzeszkowej, Kraszewskiego i kawałków Prusa jakaś M. Benisławska (nie, nie Konstancja, inna, pisząca o czystości w małżeństwie), W. Miłaszewska (katolickie rozwiązanie konfliktu miłości mężatki do dawnego narzeczonego), Kaczkowski, Jeż, I. Dąbrowski – to znaczy, że nawet jak przewodniczący PRON, Dobraczyński się nie przyjmie, to zawsze znajdą się jakieś stada literackich miernot, które w kanonie zastąpią Goethego i Dostojewskiego. I wreszcie morał ostatni: że Czesław Lechicki, choć gałgan, operował przynajmniej ładną polszczyzną, czego o naszych ministrach powiedzieć, niestety, się nie da. Co może znaczyć albo tyle, że edukację mamy coraz gorszą, albo tyle, że na
ministrów biorą już naprawdę z ostatnich rzędów.