Authority. Tom 2 - recenzja komiksu wydawnictwa Egmont
"Jacy nadludzie stają do walki napruci wódą?" - pyta jeden ze zbirów, którego mózg chwilę później rozpryskuje się na wszystkie strony. Ta scena idealnie podsumowuje drugi tom "Authority".
Seria stworzona w 1999 r. przez Warrena Ellisa i Briana Hitcha szturmem zdobyła serca czytelników. "Authority" z jednej strony oferowało niczym nieskrępowaną rozrywkę, z drugiej otwarcie kpiło z trykociarskiej konwencji, błyskotliwie grając schematami i przyzwyczajeniami odbiorców. Bohaterowie w ujęciu Ellisa, choć dysponowali supermocami, byli jak najdalej od doskonałości. Przez co okazali się bardziej ludzcy niż większość postaci do tamtej pory zaludniających karty kolorowych zeszytów.
Duet Ellis-Hitch porzucił serię po 12. części. Na ich miejsce wskoczyli Mark Millar i Frank Quitely, którzy docisnęli pedał gazu do dechy. Do tego stopnia, że wydawnictwo spanikowało. Część scenariuszowych pomysłów wylądowała w koszu, a do akcji wkroczyła ordynarna cenzura. Doprowadziło to nie tylko do złagodzenia treści pierwszych wydań, ale i przetestowań w zespole tworzącym serie.
Komiks - renesans gatunku
Co napędziło DC Comics takiego pietra? Millar i Quitely rzeczywiście popłynęli, biorąc pod uwagę, że "Authority" to komiks ze wszech miar mainstreamowy. Ich run jest mocno polityczny (jaskrawe odwołania do współczesnych wydarzeń oraz idee wkładane w usta bohaterów), a kadry pełne absurdalnej przemocy i zwyrolskiego humoru.
W historii o superbohaterach, którzy mają wszystko i wszystkich za nic, znalazły się m.in. obdarzony trzema penisami mutant-pedofil, nekrofilia czy ludobójstwo. Jeśli dodamy do tego wspaniałe, charakterystyczne rysunki Quitely'ego (któż nie kocha tych wielkich głów i szeroko rozstawionych oczu?), otrzymamy prawdziwą bombę.
Czyni to z drugiego tomu "Authority" rzecz zdecydowanie nie dla wszystkich (a zwłaszcza dla młodszych czytelników, ale tego chyba zdążyliście się domyślić). Warto dodać, że wspomniane wyżej historie to najmocniejsze punkty programu 500-stronicowego grubaska. Jeśli więc nie czujecie do końca konwencji albo nie czytaliście pierwszego tomu, to lepiej dwa razy się zastanówcie.