Jeśli po tym świecie chodzi ktoś, kto twierdzi, że jest lepsze pieczywo niż żytni chleb na prawdziwym zakwasie, wyzywam go na tu i teraz na udeptaną ziemię. Szczęściem polskie pieczywo nie ma sobie równych na świecie, z wielką przyjemnością wchodzę do piekarń, gdzie nozdrza moje drażnią i zmysły prowokują przepyszne wypieki – bochny i bułki o smakach znamienitych. Chleb w Polsce nie jest tylko towarem, jest mistyką narodową i religijną, jeszcze nasi dziadowie nie śmieli pieczywa kroić, a jeno łamali, a i dziś w wielu jeszcze rodzinach bochen kroi tylko ojciec, uprzednio znak krzyża poczyniwszy. To Norwid tęsknił do kraju, gdzie chleb jest traktowany z szacunkiem, a o Komunii świętej mówi się jak o nim właśnie. Chleb na zakwasie posiada symbolikę szczególną, wszak zakwas de facto jest nieśmiertelny, jego cząstki w rodzinach pozostawały tak długo, jak istniały one same, mówienie o ciągłości i tradycji w stosunku do chleba nie jest zatem tylko czczym frazesem.
Nowozelandka Sarah-Kate Lynch żyje w innym chlebowo kręgu kulturowym. Dla niej nabożne traktowanie pieczywa jest czymś egzotycznym, ale wciąż zmysłowym. Skoro tak, uznała, że centrum zmysłowości jest południowa Francja, tam też zawiązała fabułę swojej powieści. Oto dziewiętnastoletnia brytyjska dziewica Esme wybiera się na szalone wakacje ze swym homoseksualnym przyjacielem do niewielkiej mieściny gdzieś w Prowansji. Gotowa już do życia i miłości, zakochuje się na zabój w miejscowym przystojnym piekarzu Louisie, który ujmuje ją kultywowaniem tradycji pieczenia chleba na zakwasie, oraz – wszak nie samym chlebem, jak głosi tytuł – seksem i urodą południowca. Niestety, idylla kończy się prędzej niż wakacje – Louis nie jest rycerzem z bajki, a Esme poza miłością pozna we Francji gorycz, rozczarowanie i zawód. Wydorośleje po prostu. Jednak po owych upojnych wakacjach i pierwszym kochanku zostaje coś dla niej bardzo ważnego – zakwas. Zakwas, o który dbać trzeba codziennie, i z którego wciąż wypieka chleb. Czy jest
to tęsknota, czy już część życia, rytuał o utraconym znaczeniu – oto właśnie główny temat powieści. Piętnaście lat później Esme jest mężatką, ma syna, wielki dom i czuje, że jej życie podąża niezupełnie w pożądanym kierunku. Że w przeszłości zostawiła pootwierane drzwi, które musi zamknąć, aby móc żyć normalnie dalej. Że tragedie, których los jej nie oszczędził, są czymś, od czego najlepiej uciec na wieś. I wtedy przypadkiem trafia w Londynie na Louisa...
Nie samym chlebem to nie jest jakaś ambitna literatura, stanowi w zasadzie kompilację prozy Helen Fielding i Joanne Harris, adresowaną do tzw. kobiety współczesnej, cokolwiek to znaczy. Ma wszelkie atuty dobrego czytadła, jest bowiem miejscami zabawna, ale i straszna, sprawnie napisana, bez dłużyzn, ale i bez specjalnej finezji i głębi. Żal trochę, bo w fabule tkwi sporo elementów, których autorka nie wykorzystała literacko, przemknęła nad nimi, dając się ponieść żywiołowości dziania się. Ale różni się na szczęście od masowo produkowanych współczesnych powieści obyczajowych pewnym nietypowym, konserwatywnym podejściem do rzeczywistości. Oparciem dla bohaterki jest mąż, mężczyzna więcej niż idealny (takich typów już w powieściach nie ma, ich nasycenie feminizmem koniecznie czyni z mężczyzn słabeuszy lub drani), syn, wbrew pozorom marudny teść i (napiszę to z pewną nieśmiałością) babcia – rodzina, krótko mówiąc. Dziwne, prawda? Esme chce zbłądzić, rzucić się w wir zapomnienia o rozpaczy i tragedii, nie
pomogą jej w tym ani przyjaciółka, sama trapiona losem kobiety samotnej, ani wydawałoby się znakomita praca. Pomoże jej rodzina i codzienne, własnoręczne pieczenie chleba, ów jedyny most łączący Esme wesołą dziewiętnastolatkę i Esme przybitą życiem kobietę, lat trzydzieści cztery. Żytniego chleba. Najpyszniejszego chleba świata.