Opowieść o odkrywaniu korzeni, jeszcze zielonych. W literaturze zawsze popularne były powroty do niewyjaśnionej rodzinnej przeszłości. Odkrywanie zagadek, które udowadniają nam, że jednak jesteśmy po części tymi, z którymi łączą nas więzy rodzinne. Historia nas tworzy. Na czystej tablicy naszych umysłów, szczególnie w okresie dzieciństwa, zapisują się zdania, tworząc obrazy, które pojawiają się w najmniej oczekiwanych momentach. Pojawiają się, zmuszając do sprawdzenia, co widzieliśmy tak naprawdę, będąc tymi, którzy nic nie wiedzą. Tajemnicą nastoletniej Phoebe jest tragiczna śmierć jej starszej o siedem lat siostry. Siostry, której wyczyny, urosły w jej oczach do rangi mitu. Obserwowanie przez kilka lat dorastania Faith, było dla niej podróżą poprzez kolejne sceny Niewidzialnego cyrku.
Wszystko działo się w latach sześćdziesiątych, gdy żyło „pokolenie miłości”. To ono, w osobach siostry i jej przyjaciół ukształtowało dorastającą Phoebe. Ale też i nagła śmierć ojca, oraz obraz, który zbudował on sam w oczach swojej młodszej córki. Czy wszystko było prawdą? A może tylko tak jej się wydawało. Czy rzeczywiście swoisty, fascynujący trójkąt, który tworzyły magiczne imiona: Gail, Faith i Phoebe był tak idealny. A może rację miał Barry, brat dziewcząt, który w swoisty sposób, na poły zbyt realistycznie, spoglądał na świat i widział to, czego nie chciała zobaczyć ona sama? „Siedem lat młodsza, umiała znosić niekończące się opowieści o tym, jak Faith wyciągała niegdyś swe dziecinne dłonie ku wszystkiemu, co zobaczyła: pszczołom, szerszeniom (...). Wszyscy rozprawiali o jej odwadze...” Phoebe? Może tak naprawdę kieruje nią w podróży i fascynacji tylko zazdrość? Może Phoebe, tak naprawdę wie, że nie była nigdy tak dobra i kochana przez ojca jak Faith. Nigdy nie była tak piękna... Starała się by
jej dorównać „małymi kroczkami”, ale nigdy jej się nie udało. To Faith malował ojciec, to ją prosił o pozowanie, to ona skakała dla niego z trampoliny... idealna, cudowna. Nawet Gail, matka, nie była tak ważna. A Barry? Odciął się od nich zupełnie, jakby spoważniał za wszystkich, pobrał z rodziców niewykorzystywaną tak naprawdę dorosłość i wszczepił ją sobie.
Dziwnie cała książka przypomina Treny Jana Kochanowskiego. Bo wszędzie jej tyle, „... ale jakby nikogo nie było...”. Bo tak naprawdę Faith umarła wraz z ojcem, z nią radość i szaleństwo w domu. Zmieniła się, a potem poprzez własne dorastanie, zmieniała i młodszą siostrę. Przynajmniej tak uważa Phoebe, dlatego wybiera się w podróż do Europy. Szlakiem, którym ruszyła w swoją ostatnią drogę Faith. Odwiedza miasta i miejsca, z których przychodziły kartki od siostry. Widzi i poznaje, tak naprawdę nie widząc nic więcej... Bo: „Świat się niecierpliwił i zmieniał wokół Phoebe...”, tylko, że ona tego nie widziała. Dla niej przecież świat nie jest otoczony grubą liną, jak zabytki w muzeum, jest otwarty, tylko, że ona musi zrozumieć, że może żyć sama. Pozwolić żyć matce, nie ganić brata milionera i zrozumieć nawet spotkanego Wilka. Widzimy ją wszędzie, jak dorasta, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Czytamy jej zapiski, wkraczamy w intymność, zbyt mocno przykrytą gęstym dymem ze skręta. Zbyt zagubioną pomiędzy
kwasem, a realnością. Intymność zagubioną bardziej niż ona sama w Europie... W Europie lat siedemdziesiątych, gdy wszystko jest już zupełnie inne. Czasy, w których Faith już nie ma, bo ona by tu po prostu nie umiała żyć. Jej czas już przeminął, pozwolił, by stała się historią... Gdy komuś wyda się ta historia znajomą, to przypomnę tylko, że powieść sfilmowano. Warto obejrzeć „Sekret”.