Tę autobiograficzną opowieść zadedykowała autorka bratu, ale w rzeczywistości jest ona gorącym hołdem, złożonym pamięci ukochanego i wcześnie utraconego ojca, a także... „złocistego człowieczka w futerku” – chomika Goldiego. Maleńkie zwierzątko o niepospolitej jak na gryzonia inteligencji, za życia traktowane niemal jak członek rodziny, staje się symbolem krótkich chwil szczęśliwego dzieciństwa; złocisty połysk futerka Goldiego, figlarne błyski paciorkowatych oczek i wilgotny dotyk różowego noska powracają we wspomnieniach jak jasna, świetlista chmurka, przysłaniająca obrazy smutne i bolesne. A tych jest w historii rodziny Kuryluków sporo. Ekscentryczną, niezrównoważoną matkę prześladują tajemnicze koszmary, które nawet opowiadaną dzieciom bajeczkę o świstakach potrafią nasycić jakimś mrocznym, pełnym grozy klimatem, i których geneza wyjaśni się dopiero, gdy wiele lat później, po śmierci starej kobiety, Ewa odkryje schowane w nieużywanych butach fotografie...
Ojciec, wrażliwy humanista, dla zapewnienia rodzinie dobrobytu zataja swoją wojenną przeszłość i oddaje się na usługi socjalistycznej władzy, co przypłaca ciężką chorobą serca i w końcu przedwczesną śmiercią. Liczni „przyjaciele rodziny” nagle znikają, gdy wdowie i dzieciom przydałoby się choć dobre słowo, nie mówiąc o pomocy materialnej. Piotr, obarczony po matce chwiejnością psychiki, pod wpływem tych przeżyć traci równowagę i niemal całe dorosłe życie spędza w szpitalu psychiatrycznym. Czyż to nie materiał na tragiczną sagę rodzinną? Lecz zamiast niej spod pióra autorki wyłania się wzruszająca „apoteoza zwierzaczkowatości” (jak brzmi podtytuł książki).
Dobiegająca sześćdziesiątki pisarka nadal utożsamia się z dziecięcym przydomkiem „Kangór” (to nie błąd korekty – tak właśnie mali Kurylukowie pisali owo przezwisko), zmarłego ojca nazywa Łapką i pisze do niego z pozoru tylko żartobliwy wiersz, który zawiera czytelne przesłanie: nie, nie jestem dumna, że jestem człowiekiem; wstyd mi, że należę do gatunku, który swoich współplemieńców krzywdzi i zabija; nie mam ochoty pisać jego historii – „Wojenki i pokoju” ; moim bohaterem będzie bezbronny zwierzaczek, całym sobą niosący radość, wyzwalający w otoczeniu pokłady czułości, opiekuńczości, odpowiedzialności...
Czy i my sami nie doznajemy czasami poczucia, że lepiej byłoby należeć do rodzaju innego niż homo sapiens, do tych „braci najmniejszych”, nie grzeszących myślą i mową, a przez brak wolnej woli także i uczynkiem? Czy nie wstydzimy się niekiedy za całe pokolenia naszych przodków, gdy widzimy, że zwierzęca matka okazuje się lepsza od niejednej ludzkiej, silniejszy osobnik nie nęka słabszego, a dorosły – młodego...? Czy nie lepiej być z dala od polityki, ekonomii, wojen i zbrodni, zaszyć się w norce lub dziupli, zajmując się spełnianiem biologicznego powołania gatunku? Kontrowersyjna to teza – ale głowę daję, że niejednemu człowiekowi przemknęła przez myśl... A jeśli nawet nie – tak miło się czyta o chwilach dziecięcej beztroski i radości, spędzanych w towarzystwie miłego i sprytnego chomiczka; chwilach wartych więcej niż złoto, skoro udało im się przeważyć nad ponurym i tragicznym brzemieniem historii...