Ostatnio znowu wygospodarowałem w moim kalendarzu-karneciku trochę terminów i przemierzam Polskę wzdłuż i wszerz docierając na kolejne spotkania autorskie. W miastach dużych, w miastach małych, na północy, na południu, w Kongresówce, w Galicji, w pruskim zaborze (różnice chociażby w punktualności tak oczywiste, że nie będę nawet wspominał), w bibliotekach, w ośrodkach kultury, z okazji, bez okazji, rozmaicie. Uczestniczenie w spotkaniach autorskich to dziwny sposób spędzania czasu. I dla autora, i dla publiczności. Specjalnie piszę „spędzanie czasu” a nie „spędzanie czasu wolnego”, bo różnie z tym bywa; czasem to rozrywka, czasem ciężka praca. I dla autora, powtórzę, i dla publiczności. Wysłuchiwanie nudnych, mamrotanych pod nosem odpowiedzi na nudne, mamrotane pod nosem pytania, przetykanych w dodatku nieudolnym dukaniem autora, który usiłuje zachwycić wyimkami z dzieł własnych, choć boi się jak ognia publicznych wystąpień, jest męką. Ale taką samą męką jest borykanie się z grupą niezainteresowanych
obywateli, których z jakichś powodów spędzono do ośrodka kultury, nęcąc darmową kawą i ciasteczkami albo innymi jeszcze profitami. Opowiadała mi ostatnio Marta Podgórnik o takim nieszczęsnym spotkaniu publiczności ze poetami śląskimi. Zawieziono ich do jakiejś wielkiej sali, w ratuszu czy w domu kultury i posadzono za stołem prezydialnym (obowiązkowe zielone sukno i mineralna) naprzeciwko tłumu widzów, wśród których przeważała młodzież licealna.
– Ale dlaczego tu jest tyle młodych? – spytał któryś z poetów – W tygodniu to jeszcze, klasy… ale w sobotę?
– Bo oni odpracowują wolny dzień – objaśniła ich prowadząca, zresztą nauczycielka, jak się później okazało.
Poeci, jak to poeci, odczytali po ileś wierszy, po czym popili mineralną, po czym odpowiedzieli na pytania prowadzącej. Po czym zapadła martwa cisza. Po czym prowadząca powiedziała z uśmiechem:
– A teraz czas na pytania z sali.
Martwa cisza bez zmian.
– A teraz – powtórzyła groźniejszym tonem – czas na pytania z sali.
Pauza. Bez zmian. Komar pod sufitem brzęczy jak meserszmit.
– Wiśniewska! – krzyknęła prowadząca – ty masz z polskiego na semestr tróję, dwóję i dwie pały! Dla ciebie naprawdę byłoby lepiej, gdybyś ty zadała jakieś pytanie!
I Wiśniewska wstała. I wydukała:
– Aaaa… a jakiej muzyki państwo słuchajo?
Na co dzielny poeta śląski krzyknął:
– Nienawidzę systemu! Nie znoszę szkoły!
Po czym spotkanie uznano za zamknięte.
Na ogół na szczęście przebiega to spokojniej, choć oczywiście wszędzie mogą na autora czyhać jakieś atrakcje. Przede wszystkim ze strony publiczności. Ostatnio na przykład zamiast kwiatów dostałem domowej roboty nalewkę i jest to przykład świetlisty, kwiaty bowiem są absolutnie niedonaszalne do domu i po długiej jeździe w pociągu Polskich Kolei Państwowych docierają jako przywiędły wiecheć, nalewka natomiast ma się znakomicie i cieszy jeszcze długo, tym bardziej, że domowa, że pigwowa, a nie jakiś siarczan kupny. Ja jednak o czym innym miałem mówić, i tak mnie tylko kulinarnie zniosło. Otóż w każdym miasteczku (że o dużych miastach nie wspomnę) jest jakiś świr spotkaniowy. Nie mówię tu o zwykłych spotkaniowych podpijuskach (takich, co to wchodzą, sprawdzają, czy po spotkaniu będzie wino, jak nie będzie – to idą na poszukiwanie wernisażu, jak będzie – to zostają do wniesienia kieliszków, wypijają haustem trzy-cztery i wychodzą, nie zadając, na szczęście, żadnych pytań), ale o dyskutantach. Dzielą się oni
na kilka typów, m.in.: gwiazdorzy, obsesjonaci (pozytywni i negatywni), życzliwi i naprawiacze, które zresztą często występują w formach pośrednich, hybrydalnych.
Gwiazdor pyta żeby zabłysnąć. Wygłasza długi monolog, pełen dygresji, należycie uwypuklający wszelkie życiowe dokonania i głębię przemyśleń gwiazdora, niekiedy także zawiera przytyki pod adresem prawdziwych lub zmyślonych wrogów. Samo pytanie często w ogóle nie pada, a jeśli już, to na ogół nie ma nic wspólnego z monologiem. Bywa, że gwiazdor pod hasłem: „Ale pan pisarz jest już z pewnością zmęczony…” proponuje, że sam przeczyta z książki ustęp, bowiem w trzeciej klasie chodził na zajęcia teatralne, a nawet chciał zdawać na Akademię, ale został specjalistą od łąkoznawstwa; mimo protestów publiczności i braku entuzjazmu ze strony pisarza zaczyna czytać, aktorsko, z emfazą w każdym słowie, po czym trzeba mu przerwać, bo z reguły odegranie wybranego fragmentu trwałoby znacznie dłużej niż całe spotkanie. Inni gwiazdorzy wygłaszają peany-własnoroby, cytują własne fraszki, a nawet próbują śpiewać.
Obsesjonat pozytywny przyszedł, bo ma pasję i coś kocha. Życzy sobie wpisu do kroniki miasta C., którą prowadzi od 1973 i nie opuścił ani jednego dnia prócz 16. maja 1984, kiedy miał koklusz. Każdy wpis jest oczywiście za krótki, każdy podpis za mało zamaszysty, na dowód pokazuje cztery razy dłuższy wpis artysty-korzenioplastyka z 19. marca 1992 oraz bardziej zamaszysty podpis naczelnika straży pożarnej z 2. grudnia 2001. Albo: zbiera wizytówki, od razu przekazuje własne, cztery, laminowane, na z nich figuruje na fotografii (pełnopostaciowej); słysząc, że wizytownik został przypadkiem w domu, robi minę pt. „maska tragiczna” i błaga o wysłanie wizytówki pocztą, ale nie na adres, który figuruje na czterech wizytówkach (bo nieaktualny), tylko na ten (tutaj wyciąga karteluszek i pisze odręcznie). Albo: jest genealogiem-amatorem i w jednej z ksiąg parafialnych znalazł kogoś, kto ma nieco podobne nazwisko i trzy razy pyta autora, powiedzmy mnie, czy na pewno „Władysław Daniel” albo „Albrecht Dengel” to nie
jakiś mój krewny, i czy z pewnością nie miałem krewnych w okolicach Burbyszek Dolnych.
Obsesjonat negatywny przyszedł, bo ma pasję i czegoś nienawidzi. Trafił mi się taki na przykład w Warszawie. Pyta: „Co pan sądzi o poezji Tuwima?”. Więc odpowiadam, że czytam, że cenię, i nawet za co cenię, i nawet jakąś tuwimowską anegdotą czytelniczą okraszam wypowiedź. „A czy pan wie, że Tuwim był Żydem?” – drąży. Mówię, że wiem, i że wielu wielkich polskich poetów było, i tak dalej. Wreszcie wykłada karty: „A czy pan nie sądzi, że w polskiej literaturze jest za dużo Żydów?”. Mówię, że nie uważam i wyjaśniam, że sam zostałem wciągnięty na internetową Listę Żydów Antypolskich (za tłumaczenie Mandelsztama), czym spełniam najgorsze oczekiwania pytającego, który demonstracyjnie wychodzi. Oczywiście, obsesjonaci negatywni nie ograniczają się do tzw. „kwestii żydowskiej”, czasami mają po prostu na pieńku z Zarządem Zieleni Miejskiej, który polecił wyciąć topolę „która tu od trzydziestu, panie, lat stała i nikomu, panie, nie wadziła, przeciwnie, ozdabiała!”. I „korzystając z okazji” chcą „zwrócić uwagę opinii
publicznej i osób wrażliwych na literaturę” na „zaistniały fakt”.
Życzliwy przyszedł z sympatii do autora i do literatury w ogóle, bowiem kocha literaturę, ponieważ jest osobą kulturalną. Bywa, że ma problemy ze słuchem i łapie piąte przez dziesiąte, bywa, że zasypia w trakcie spotkania, ale ilekroć może, pragnie zabierać głos w obronie autora i literatury w ogóle. Dlatego też każde pytanie, w którym czai się jakiś cień krytyki, kwituje głośnym „hmpfffff” i najchętniej odpowiedziałby na nie wyręczając autora, ba, przy okazji sflekowałby pytającego. Zamiast zadać pytanie, wygłasza apologię, zawsze jednak najmniej trafną ze zbioru możliwych apologii; jeśli istnieje jakiś chybiony argument w obronie autora lub jego dzieła, życzliwy z pewnością go znajdzie i wygłosi, patrząc autorowi prosto w oczy i wyczekując na jakąś nagrodę czy choćby nawiązanie nici porozumienia. Kiedy padnie pytanie: „Dlaczego ten wiersz o śmierci jest taki smutny?” zacznie udowadniać, że wiersz jest w istocie wesoły i krotochwilny, kiedy ktoś spyta o „peela” (podmiot liryczny) w wierszu, z oburzeniem
zakrzyknie, że w wierszu nie ma żadnego Peerelu.
Naprawiacz wreszcie przychodzi z przekonaniem, że autor jest zasadniczo całkiem fajnym gościem, tylko nie zna się na tym, co robi. Ale to nic, naprawiacz go naprawi. Autor pisze smutne wiersze? Niech pisze wesołe, Polska wygrała Euro 2012, należy się cieszyć, wspierać narodowy wysiłek, tymczasem żaden z czytanych dziś wierszy nie traktował o stadionie narodowym. Autor napisał sagę rodzinną? Bardzo ładnie, ale nie pojawia się tam żaden krewny, który by zginął w łagrach, a przynajmniej rąbał syberyjską tajgę, co jest poważnym niedopatrzeniem i kładzie się cieniem na, pcha kij w szprychy i sypie piasek w tryby książki. Autor zastosował rym niedokładny? Naprawiacz znajdzie mu rym ładny, dokładny, układny. Autor wtrącił do wiersza słowo obce? Naprawiacz przygotował się do spotkania, sprawdził w słowniku i na karteczce przynosi słowo „kalarepa” czy właściwy cytat po polsku, a nie po angielsku, bo po angielsku przecież to wygląda strasznie, strasznie. Żadną propozycją ulepszenia i usprawnienia nie omieszka się
podzielić, chociaż spotkanie dawno się skończyło, a autor ma dwie minuty do odjazdu pociągu. Na każdym spotkaniu trafia się przynajmniej jeden taki delikwent, czasem kilku; bywa, że ze sobą rozmawiają i w zasadzie przejmują władzę nad całą publicznością. A jednak, bez tych wszystkich typów spotkania autorskie byłyby znacznie mniej ciekawe i, po prostu, nudniejsze. Kiedy wchodzę do sali, staram się zatem wyszukać specjalistę od pytań, i coraz częściej rozpoznaję go od pierwszego wejrzenia; rzucam mu porozumiewawcze spojrzenie i idę w kierunku stołu, pokrytego zielonym suknem. Mineralna lśni w butelce.