"Wrócę, gdy będziesz spała". Dzieci Holocaustu opowiadają, co przeszły
- Mama powiedziała: "Trudno, niech mnie zabiją, ale dziecka w takim stanie nie zostawię". I proszę sobie wyobrazić, że następnego dnia wszystkie te kobiety zostały zagazowane w ciężarówkach - opowiada Patrycji Dołowy, jedna z kobiet, które przeżyły Holocaust. Publikujemy fragment wstrząsającej książki "Wrócę, gdy będziesz spała. Rozmowy z dziećmi Holocaustu".
Pani powiedziała, że była szczęśliwa, a ja muszę mieć historię, która się dobrze kończy, żeby potem ktoś, kto to będzie czytał, miał siłę na te pozostałe…
Nie powiedziałam, że byłam szczęśliwa, tylko że miałam szczęście. To wielka różnica. W naszym stowarzyszeniu są dzieci, które nic nie wiedzą o swoich rodzicach ani swoim pochodzeniu, tyle tylko, że zostały przygarnięte, że miały zbyt ciemne włosy. Ja uratowałam się razem z mamą. Dziecko odbiera świat zastany jako oczywistość. Dlatego mu jednocześnie i łatwiej, i trudniej. Łatwiej, bo nie wie, co jest normą, a co odstępstwem od niej. Niech pani pyta!
Zobacz: Prolog - Bartosz Szczygielski
Co dla pani było normą?
Mama powtarzała mi: "Musimy wygrać tę wojnę. Mamy przeżyć Hitlera – to jest nasze główne zadanie. Musimy temu wszystko podporządkować, żeby na koniec zwyciężyć". Przeżycie traktowałam więc w kategoriach osobistej walki ze strasznym panem Hitlerem i jego przedstawicielami. A mama była moją ostoją, bezpieczeństwem, przy niej nic złego nie mogło mi się stać. Ludzie wkoło, nasi bliscy ginęli, lecz ja miałam poczucie nieśmiertelności. Oczywiście były okresy, kiedy mama musiała się oddalić.
Wtedy było gorzej. Lecz wówczas tym bardziej sobie uświadamiałam, że przy niej jestem strzeżona całkowicie. Że ani jej, ani mnie nic nie ruszy! I kiedy wojna się skończyła, mama powiedziała: "No widzisz, udało się". Pomyślałam: właśnie wygrałyśmy wojnę. Przyniosłam ze sobą zdjęcie mamy, żeby pani wiedziała, o kim mowa. Tak, śliczna młoda kobieta. Maleństwo takie, blond drobiażdżek, metr pięćdziesiąt w kapeluszu z piórkiem. Ależ nie, zupełnie niepodobna do mnie!
Ona miała piękną cerę, a ja cała piegowata. Wątła, w przeciwieństwie do mnie. Wyglądała, jakby byle podmuch wiatru mógł ją przewrócić, a tymczasem była najdzielniejszą osobą, jaką w życiu znałam. Przemyślną, mądrą i cwaną. Dzięki niej żyjemy. Dostałam od niej życie nie raz, lecz wiele razy. Ale kiedyś to ja ją uratowałam. Na Majdanie Tatarskim.
Wyselekcjonowali zdrowe kobiety i one w każdy poniedziałek o świcie musiały być przy bramie. Wywożono je do fabryki muchołapek gdzieś pod Lublin. Pracowały tam do soboty wieczór, a na niedzielę przywożono je do getta. Słusznie pani zauważyła! Dopiero po szabasie je przywozili. Byłam bardzo spokojnym dzieckiem. Starałam się nie sprawiać kłopotów.
Zawsze towarzyszyłam mamie do bramy i się z nią żegnałam, a ona solennie mi obiecywała, że wróci i że będzie dobrze. W tamtym czasie jednak nagle zniknęła babcia. Do tej pory była w Lublinie razem z nami. I moja ciotka, młodsza siostra mamy, siedemnastoletnia Gienia, też zniknęła. W czasie kolejnego pożegnania z mamą ni stąd, ni zowąd dostałam regularnego ataku histerii, jak się potem dowiedziałam.
Według podręczników to się nazywa łuk histeryczny. Krzyczałam: "Mamusiu, nie odchodź, bo umrę!". Zupełnie nad sobą nie panowałam. „Nie puszczę cię, nie puszczę!” Mama powiedziała: "Trudno, niech mnie zabiją, ale dziecka w takim stanie nie zostawię". Jakoś się jej nie doliczyli. I proszę sobie wyobrazić, że następnego dnia wszystkie te kobiety zostały wywiezione i zagazowane w ciężarówkach. Żadna z nich nie wróciła. Mama jedyna ocalała.
Pani pierwsze wspomnienie?
Wrzesień 1939 roku. Miałam niecałe cztery lata. Ogłosili alarm dla miasta Warszawy. Jesteśmy w piwnicy, gdzieś tam leżą resztki węgla i trochę zgniłych kartofli. Są też ludzie, którzy wynieśli stołki z mieszkań i na nich siedzą. Charakterystyczny, kwaśny zapach: węgla, zgniłych kartofli, lampki karbidowej, którą ktoś przyniósł z mieszkania. Świst w powietrzu, hałasy. I w pewnym momencie na nasz dom spada bomba.
Dzieci płaczą, starsi się modlą, a ja z tego wszystkiego nagle dostaję zeza. Nie wiem, jak się stamtąd wydostaliśmy. Mama zdecydowała, że pojedziemy do jej wuja do Lublina. Mój dziadek stamtąd pochodził, tam nikt nas nie znał. Na miejscu od razu zapędzili nas do getta…
Majdanek zrobili dopiero później. Bardzo liczna rodzina mojej mamy, która tam trafiła, zaczęła się gwałtownie kurczyć. Pewnego dnia ogłoszono przez megafony, że wszyscy mają się stawić na placu. Większość została zastrzelona na miejscu, resztę wywieźli. Z mamą tkwiłyśmy w skrytce, którą zrobił wujek. Za drewnianym przepierzeniem: z przodu półki, na nich resztki alkoholu, jakieś słoiki. Jedzenia było już bardzo niewiele. Pamiętam potężny głód.
Gdy wspominam czas wojny, to pamiętam przede wszystkim głód. I strach. Ale głód stale. Tam byłyśmy w czasie wielkiej czystki. Potem usłyszałyśmy z głośników, że kto się schował i przetrwał, niech wyjdzie, bo jest ocalony. Opuściłyśmy kryjówkę za przepierzeniem. Człowiek w ogóle nie zdaje sobie sprawy, ile jest w stanie wytrzymać. Na ziemi leżały zwały trupów. Pytałam mamę, jak iść, skoro one tu leżą. A mama mówiła: "Idź, tylko nie po głowach".
Wsadzili nas do baraku z kilkunastoma innymi osobami. Była tam pani z niemowlęciem. Wyrzucałam mamie, że nie jestem jak ta dzidzia, która nic nie rozumie. Wiedziałam, że możemy umrzeć, a chciałam żyć. Płakałam i mówiłam: "Mamo, zrób coś!". Uciekłyśmy. Mama była już wtedy trochę zrezygnowana, ale moja histeria dała jej ostróg. Nasz barak znajdował się bardzo blisko drutów. Akurat była jakaś hitlerowska rocznica. Wśród strażników zostali głównie Ukraińcy.
Mama wcześniej zrobiła rekonesans. Zauważyła, że w jednym miejscu druty są dość szeroko rozstawione. Zaopatrzyła się w czarną płachtę, która nas zakrywała. Padał deszcz, było ciemno, szaro, ponuro. Mama rozsunęła druty i kazała mi przeskoczyć, a potem sama skoczyła. Pokrwawiłyśmy się. Przed nami było ogromne, świeżo zaorane pole. Wydawało się nie mieć końca. Orali je codziennie, żeby można było na nim dostrzec ślady stóp potencjalnych uciekinierów…
Reflektory z wieżyczek rzucały smugi światła na ziemię. Padał deszcz. Mama kazała mi się położyć w błocie i pełznąć. Gdy światło się zbliżało, przypadałyśmy do ziemi i przykrywałyśmy się płachtą. Błoto właziło nam do oczu i ust. W pewnym momencie powiedziałam, że już dalej nie mogę, nie dam rady. Wtedy jeszcze strasznie marudziłam, potem zhardziałam.
Mama jedną ręką złapała mnie za włosy, a drugą rozgarniała ziemię i odpychała się nogami. Tak czołgałyśmy się dalej, aż wbiłyśmy się w twardy grunt, gdzie rosły krzaki. Dotknęłam głowy i poczułam, że coś jest nie tak – nie miałam już gęstego kłębu włosów. Mama mi je wydarła, ciągnąc mnie za sobą. Ale przeżyłam. Dotarłyśmy do domku kolejarza.
Powiedział, że nie możemy u niego zostać, bo ciągle ma kontrole, ale że wyglądamy nie jak ludzie, więc pozwoli nam się umyć i wyczyścić z wierzchu ubrania. Dał nam też jeść. Przed świtem włożył mundur kolejarski, wziął latarkę i zaprowadził nas torami do miejsca, gdzie pociągi zwalniają przed stacją Lublin. Jeden nadjechał, nie wiedziałyśmy, dokąd zmierza. Wskoczyłyśmy do środka i przesiedziałyśmy w ubikacji do jakiejś stacji pod Warszawą. Stamtąd ruszyłyśmy pieszo. W Warszawie nie było już nikogo, ani z rodziny, ani ze znajomych. I oczywiście nie miałyśmy grosza przy duszy.
Miały panie "dobry" wygląd?
Oczywiście! Inaczej nie miałybyśmy szans. Mama była jasną, szarooką blondynką. Ja byłam ruda, więc mama myła mi włosy w ziołach, żeby je rozjaśnić, bo się uważało, że ruda to "Ryfka" albo "Rachela".
Na dworcach, na ulicach czy w pociągach jeśli ktoś wyglądał jak Żyd, długo nie pożył. Grozili nam i Niemcy, i nasi rodacy. Byli ludzie, zwykłe rzezimieszki, którzy zarabiali na wojnie i na Żydach, nakładali kontrybucję, kazali się co dwa dni meldować z pieniędzmi albo szli do Niemców.
Ci dawali kilo cukru za wydanie Żyda. Lub ćwiartkę wódki. Byli też młodzi chłopcy, którzy dla hecy łapali Żydów i prowadzili do Gestapo. Byli szmalcownicy, którzy zabierali mamie torebkę, kazali się prowadzić pod nasz dom i płacić.
Mama miała papiery?
Papierów nikt na piękne oczy nie dawał. Początkowo spałyśmy przeważnie w kapliczkach z Matką Boską. I na klatkach schodowych. Ale mama była zaradna i to nie trwało długo. Znalazła pracę. Coś tam ściemniła, że doniesie papiery. I doniosła. Miałam łącznie jedenaście nazwisk.
Codziennie rano mama odpytywała mnie: "Jak się nazywasz? Skąd jesteś? Kiedy się urodziłaś?". Na ogół miałam bardzo ładne, polskie nazwiska, ale imię zawsze to samo: Zosia. Mój wiek w papierach mniej więcej zgadzał się z tym prawdziwym, plus minus rok. Mama natomiast miała fantazyjne papiery. Wojnę zakończyła jako osoba o dziesięć lat młodsza, niż była w rzeczywistości. I przy tym trwała do śmierci.
Kiedy ją chowałam, miałam problem, jaką datę umieścić na grobie. Prawdziwą? Czy tę dziesięć lat późniejszą? W końcu doszłam do wniosku, że skoro postanowiła trwać w tym, że jest dziesięć lat młodsza, to nie powinnam jej po śmierci niczego dorzucać. Tym bardziej, że nawet mój ojczym na łożu śmierci powiedział: "Wiesz, mama chyba myśli, że jestem głupi. Kiedy by zdążyła to wszystko zrobić w życiu, gdyby miała te dziesięć lat mniej? Ale mnie to zupełnie nie przeszkadzało i nie chciałem jej zasmucać, że się intryga nie udała. Nie mów jej, że wiedziałem".
Wracając do okupacji: mama przyjęła strategię (ludzie stosowali wówczas różne strategie przeżycia), że zawsze wynajmowała pokój przy porządnej, katolickiej rodzinie, od lat mieszkającej w danym domu. To nas nie uchroniło od wpadek, nieraz trzeba było opuszczać mieszkania. Raz na przykład przyszedł nagle, ni stąd, ni zowąd nasz kuzyn.
Dowiedział się od kogoś, że widziano moją mamę po aryjskiej stronie. Poszedł za nami do naszego mieszkania. Miał wybitnie semicką urodę. Od razu było jasne, że jest Żydem. A to był młody chłopak, nie pomyślał i zapytał: "Tu podobno mieszka moja ciocia z kuzynką?".
Nasi gospodarze powiedzieli potem mamie: "Nic nie mamy do pani, nie jesteśmy ostatni… ale mamy dzieci, nie możemy ich narażać". Mama to rozumiała. Tylko że zbliżała się godzina policyjna. Więc znowu ukrywanie, znowu szmalcownicy. Ona już nie miała sił. Uznała, że w getcie będzie bezpieczniej. Z niego też potem uciekłyśmy.
Patrycja Dołowy wydobywa – bo kopanie w takich wspomnieniach to ciężka praca – historie żydowskich matek, które by ratować swoje dzieci, stawały przed tragicznymi wyborami, przybranych matek, które nie zawsze potrafiły rozstać się z ocalonymi dziećmi, i dzieci, często już na zawsze rozdartych pomiędzy dwiema tożsamościami, dwiema rodzinami, między poczuciem winy, wdzięcznością i żalem.
Książka "Wrócę, gdy będziesz spała. Rozmowy z dziećmi Holocaustu" trafiła do księgarni nakładem wydawnictwa Czarne. Można ją kupić od 27 marca 2019 roku.
WP Książki na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski