Król Portugalii Jan I i jego żona Filipa z rodu Plantagenetów byli zapewne szczęśliwą parą. W świecie polityki i wojen, etykiety i konwenansu, zwyczajnie, po ludzku bliscy. Na ich grobowcu w klasztorze Batalha dwie postacie wykute w marmurze, odziane w pyszne, paradne szaty, nieśmiało, jakby ukradkiem, trzymają się za ręce. Jakże to tak... przecież się nie godzi... Ogłośmy, że to symbol portugalsko-angielskiego sojuszu. Co, lud nie wierzy? Szepcze o miłości? Unieśmy zatem nagrobną płytę na wyniosły cokół z marmurowej koronki, tak wysoko, by gestu, co nie przystoi królewskiej parze, nie ujrzał nikt niepowołany... Z tej królewskiej miłości zrodziło się pięciu synów i córka. Portugalscy dziejopisowie nazywają ich Ínclita Geração – Prześwietnym Pokoleniem. Jedno „cudowne dziecko” zdarza się bogaczom i biedakom, ale dwoje, troje... sześcioro? Następca tronu, światły i roztropny Edward, Henryk zwany Żeglarzem, matematyk, astronom, kartograf, inicjator wypraw, które otworzyły przed Portugalczykami drogę na
oceany, Ferdynand – Książę Niezłomny, o którym dramaty pisali po wiekach Calderón i Słowacki, ten, który wolał umrzeć w mauretańskiej niewoli, niż zgodzić się na wydanie wrogom dwu twierdz w zamian za jego uwolnienie, dzielny i prawy rycerz Jan, wielki mistrz zakonu Santiago, wreszcie niepokorny, zbuntowany przeciw braciom Piotr, za ojcowych czasów wytrawny dyplomata, posłujący na dwory całej niemal Europy, a w wolnych chwilach tłumacz łacińskich klasyków. Pięciu braci i siostra, księżniczka Isabel. Bohaterka opowieści.
Wiedząc wcześniej to, co przed chwilą opowiedziałam, liczyłam na fresk historyczny, barwną gawędę o portugalskim i burgundzkim dworze, krwiste postaci, wartką akcję. Nakreślone piórem portrety tych wszystkich wspaniałych młodzieńców, których tu wyliczyłam. Pajęczą sieć dworskich intryg i tętniące namiętności. Nic z tego. Bohaterowie Nadwornego malarza oddają się przeważnie rzeczom powszednim. Mieszają farby i gruntują deski. Ucztują, rzucają ogryzione kości pod stół i chadzają do łoża z kochankami. Podróżują konno po rozmokłych drogach Burgundii i kamienistych – Kastylii. Czasem śnią. Czasem marzą. Jan van Eyck portretuje książęcą oblubienicę. Dzieje się tak niewiele, a ja odwracam kartki książki z rosnącą fascynacją. Już wiem, gdzie widziałam te przydrożne gospody, te wiejskie drogi – tak, to „Godzinki” braci Limburg. A ta komnata ze sferycznym lustrem, napełniona rozproszonym światłem – to przecież sceneria „Małżeństwa Arnolfinich”. Kanclerz Rolin – ach, to przecież ten, co nie skłoni głowy w pokorze
nawet przed Najświętszą Panną. Z zapartym tchem śledzę powstawanie portretu księżniczki Isabel. Na obrazie pojawiają się ciężkie fałdy aksamitu. Złotolity haft. Włosy rozpuszczone, czy spięte? Półprzejrzysty woal, półprzejrzyste paznokcie. Celowo nie zdradzam wszystkiego. To powstawanie portretu ma swoją symbolikę i swoją dramaturgię.
Przeczytałam w życiu dziesiątki książek o malarstwie. Obejrzałam setki obrazów. Wydawało mi się, że dobrze znam te najbardziej ulubione – Jana van Eyck, Rogera van der Weyden, Hugona van der Goes. Tym większy jest mój podziw dla Jeana-Daniela Baltassata, który potrafi opisywać rzeczywistość w sposób nie tylko doskonale malarski, ale taki, który stwarza w wyobraźni czytelnika obrazy tworzone w konwencji późnego średniowiecza. Dla miłośników sztuki Nadworny malarz to lektura obowiązkowa. Wielbiciele dynamicznych fabuł niech się trzymają z daleka. Jean-Daniel Baltassat jest historykiem sztuki, właścicielem galerii. Napisał sześć powieści, wcześniej publikował artykuły na temat sztuk plastycznych. Nie wydał, jak dotąd, żadnej monografii dotyczącej malarstwa, a ja znowu odczuwam pokusę zrecenzowania nienapisanej książki: jeżeli Baltassat opublikuje kiedykolwiek popularnonaukowe opracowanie o późnośredniowiecznym malarstwie, warto je przetłumaczyć i wydać natychmiast. Inne jego powieści można sobie, jak
podejrzewam, darować.