Joanna Bator powiedziała w jednym z wywiadów, że pomysł na powieść zaczyna się od zdania, które ją prześladuje. Po napisaniu „Ciemno, prawie noc” i kilkumiesięcznym marazmie twórczym, nie chciało jej opuścić sformułowanie „znikła bez śladu”. Zaczęła poszukiwać w internecie ciekawych historii kobiet, które zniknęły, aż w końcu trafiła na krótką wzmiankę o Sandrze Valentine. Kobieta ta znalazła się na Sri Lance 20 marca 1989 roku. Spędziła tam osiem dni. Miała trzydzieści lat – ten wiek, jak napisała autorka, w którym jeszcze wszystko jest możliwe, a już wiadomo, że nie wszystkiego warto próbować. Nieopodal majaczy już smuga cienia, a człowiek coraz częściej zerka ku przeszłości odnajdując tam beztroskę, z każdą chwilą niknącą pod patyną. Sandra, być może, uciekła przed podobnymi myślami na Wyspę Łzę, pragnąć zwykłego, szczęśliwego życia. Czegoś równie prostego i fundamentalnego, co praktycznie nieosiągalnego. Joanna Bator napisała, że każda podróż jest ucieczką przed śmiercią. Sandra, najprawdopodobniej,
uciekając przed śmiercią, w Sri Lance śmierć znalazła, rozpływając się gdzieś „w balsamicznym powietrzu wyspy”.
Autorka „Ciemno, prawie noc” również postanowiła uciec na Wyspę Łzę. Pretekstem była historia zaginionej, powodów jednak znalazłoby się dużo więcej. Dość rzec, że uległa tropikalnemu bzikowi podszytemu melancholią i, zaopatrzona w zeszyt zawierający zalążki powieści, ruszyła śladami Amerykanki. Pragnęła wyjść jej na spotkanie, podążyć tropem i opowiedzieć własną historię. Dzięki Sandrze poczuła, że w końcu może ruszyć z miejsca. Wreszcie wyrwała się z bezsensownych internetowych podróży po krajach, których nie miała ochoty odwiedzić i ideach nie będących w stanie jej porwać. Z nocy, bezsennych, rozedrganych, bliźniaczo podobnych i nierozróżnialnych. Znalazła coś, czego szuka tak wielu z nas, w panice rozglądających się za czymkolwiek, co da się kurczowo uchwycić i co pozwoli utrzymać się jeszcze, choćby przez chwilę, na powierzchni. Chwyciwszy łapczywie nić, ruszyła więc Joanna Bator za swą Ariadną, błądząc w kruchym, prowizorycznym, pełnym fantasmagorii i powidoków labiryncie. Wyruszyła praktycznie sama,
zapominając, że istotą podróży jest dzielenie się i wymiana darów, historii i chwil zamkniętych w krótkiej choćby relacji. Dzielenie się pamiątkami, które nie są tym, co chce się pamiętać, a tym, co już zostało utracone. Jak napisała, niemożność podzielenia się doznaniami sprawia, że nocą umysł przypomina przeładowaną lodówkę, wypełnioną psującymi się, z każdą chwilą, produktami. Istotą podróży jest zatem dzielenie się, ale i ucieczka zarazem, jak u Witkacego, który pisał, że to jego jedyna, ostatnia nadzieja radykalnego przewrotu. Albo jak u Bouviera twierdzącego, że nie po to rusza się w drogę, żeby nałykać się egzotyki i błyszczeć anegdotami jak świąteczna choinka. Droga wszakże jest po to, by nas oskubać, wyżąć, wymaglować, aż będziemy jak stary, sprawy ręcznik, który z kawałkiem mydła dają nam w burdelach.
Z pewnością jednym z głównych bohaterów „Wyspy Łzy” jest czas. Opowieść toczy się tu w kilku czasach jednocześnie, Bator zaś żyje w linearnym rytmie miejsc i wydarzeń, zanurzając się równocześnie w czasie wertykalnym i sięgając ku przeszłości. Czasy te splatają się, meandrują, autorce udaje się jednak okiełznać je tak, że historia nie przeradza się w chaotyczny, niepoukładany strumień świadomości. Wręcz przeciwnie: konsekwentnie, pewną ręką, prowadzona jest od pierwszego do ostatniego zdania. Piękno wyspy, feeria smaków i doznań, zapachy cynamonu, drzewa sandałowego i paczuli, są jedynie tłem dla wewnętrznej podróży w głąb siebie, podróży przez czas, emocje i lęki. W pewnym momencie wraca autorka do dzieciństwa, spoglądając na niepozorną dziewczynkę stojącą przy trzepaku na podwórzu poniemieckiej kamienicy. Dziewczynki tej nigdy nie opuści lęk i pewność, że w jej żyłach płynie ziarno śmiertelnego smutku, które w końcu kiedyś zakiełkuje trafiając na podatny grunt. Autorka „reprzypomina” więc i „odzapomina”,
zapamiętale wypominając, a powidoki przeszłości przelatują przez dziurawą jak rzeszoto granicę między jawą a snem.
Jak wspomniałem, Sandra to dla niej tylko kolejna „zahaczka”, więc nie spodziewajmy się po „Wyspie Łzie” historii o poszukiwaniu kobiety, która w tropikalnej, dusznej Sri Lance została zdefiniowana przez beznamiętne określenie „znikła bez śladu”. Świat bez zahaczek to dla Bator tylko plątanina wielonitek umykających między palcami, stąd tak bardzo istotne jest odnalezienie czegoś, o co można tę nić zaczepić, by utkać opowieść. „Wyspa Łza” to również opowieść o samym tkaniu, kreacji, procesie twórczym – wyjeżdżając, autorka łudziła się, że uda jej się utkać całkiem przyjemną opowieść o międzykontynentalnej flaneurce. Chodząc po po cejlońskich uliczkach, przypomina Gepa Gambradellę, snującego się ulicami Rzymu. Zarówno ona, jak i bohater „Wielkiego piękna” szukają czegoś, co już dawno utracili. Bator jest też jak Marcello ze „Słodkiego życia”, mówiący Sylwii, że jest dlań wszystkim, matką, siostrą, kochanką, przyjaciółką, aniołem, diabłem, ziemią i domem. Tylko że dla autorki, taką matką jest depresja, ta
rodzicielka rodem z koncepcji Melanie Klein, karmiąca swoje dzieci czarnym mlekiem sączącym się z dwóch trujących piersi.
Sandra, z każdym kolejnym zdaniem, staje się coraz mniej istotna, tak, jak coraz mniej ważne jest jej poszukiwanie i pytanie, czy autorka odnajdzie choćby trop zaginionej. Nie ma co się jednak specjalnie dziwić, wszak, jak Joanna Bator napisała, z grubsza tak to zwykle wygląda, że wyrusza się w życiu po coś innego, niż to, z czym się ostatecznie wraca. „Wyspa Łza” nie jest książką łatwą. To gęsty od emocji, ponury strumień myśli, wspomnień i fantazmatów, spotęgowany przez świetne, tajemnicze zdjęcia Adama Golca. Opowieść o balansowaniu na cienkiej linie rozpiętej gdzieś pomiędzy melancholią a kliniczną depresją, tęsknotą do niebycia. Opowieść mocna, emocjonalna i nie dająca o sobie zapomnieć.