Trwa ładowanie...
felieton
26-04-2010 12:42

W Patagonii, czyli wszędzie

Pisząc o tych pragnieniach i o równoczesnej niemożności ich spełnienia, Chatwin sięga daleko poza doświadczenie tego czy innego miejsca na ziemi.

W Patagonii, czyli wszędzieŹródło: Inne
d1lq6qy
d1lq6qy

Do legendy przeszedł słynny telegram Bruce’a Chatwina, w którym zwalniał się z pracy w Sunday Times Magazine (a nie, jak błędnie podaje wydawca na skrzydełku okładki, z Sotheby’s) jednym, krótkim, ale jakże znaczącym zdaniem: Wyjeżdżam na sześć miesięcy do Patagonii. Ale też życie Chatwina obfitowało w nagłe zwroty. W Sotheby’s zatrudnił się jako chłopak od wnoszenia i wynoszenia przedmiotów w czasie aukcji; jego niebywałe oko do malarstwa wkrótce sprawiło, że nie tylko awansował, ale w krótkim czasie stał się jednym z najlepszych w firmie ekspertów od impresjonizmu, specjalizującym się w wykrywaniu falsyfikatów, w czym nie miał ponoć sobie równych. Zmartwiony pogarszającym się stanem wzroku, za namową znajomego okulisty wyjechał na pół roku do Afryki, a po powrocie rzucił pracę w domu aukcyjnym i oddał się zgłębianiu archeologii na Uniwersytecie Edynburskim; mimo sukcesów, po dwóch latach, znużony nauką, porzucił studia. Niebawem zatrudnił się w Sunday Times Magazine jako specjalista od sztuk pięknych i
wywiadów z artystami, po czym, namówiony przez jedną z rozmówczyń na wyprawę do , rzucił pracę i wyjechał na pół roku. W Patagonii jest plonem tej podróży, debiutem, który okazał się furtką do literackiej sławy.

Długo opierałem się różnym znajomym, którzy polecali mi książkę Chatwina – bo też nie jestem miłośnikiem szorstkich gości w przepoconych koszulkach, którzy po raz setny opowiadają o tym jak wykałaczką zabili anakondę i przeszli pustynię Gobi na piechotę, mając w zapasie tylko jedną (oczywiście dziurawą) butelkę wody. Wreszcie się jednak dałem przekonać – i bardzo słusznie. Tytuł książki Chatwina jest bowiem mylący: przyzwyczajony do zwykłych książek podróżniczych, wyobrażałem sobie W Patagonii jako kolejny zbiór opowieści o tym, jak dzielny globtrotter z maczetą przedziera się przez leśny ostęp, umyka dzikim zwierzom i żądnym krwi ludożercom i jak wreszcie, wzorem barona Munchhausena, sam wyciąga się za warkocz z nieprzebytych bagien. Tymczasem Chatwin zupełnie zrywa z przestarzałą dziewiętnastowieczną wizją literatury podróżniczej, która po dziś dzień pokutuje na księgarskich półkach. Jego wyprawa to nie podbudowujący ego marsz survivalowy z atrakcjami (piękny widok ze szczytu zdobytej góry), tylko
spotkanie z ludźmi.
To właściwie nie W Patagonii ale U Patagończyków.

Patagonia, niegościnna, skalista kraina (którą mały Bruce w dzieciństwie typował jako to miejsce, w które warto uciec przed zagrażającą Zachodowi sowiecką bronią nuklearną – bo też gdzie jak gdzie, ale tam nikomu z pewnością nie będzie się chciało posłać żadnej bomby), była od wieków zamieszkała przez „gorszych Indian” – nie tych, którzy, jak Aztekowie, Majowie czy Inkowie, stworzyli wielkie cywilizacje i wspaniałe budowle, ale **

A zasiedlali Patagonię przybysze z najróżniejszych stron, przynoszący swoje zwyczaje, swoją religię, swój język. Włosi, Burowie, Żydzi. Chatwin opisuje tamtejszych Niemców, budujących domy na wzór bawarskich chat, obwieszających ściany sztychami z widoczkami niemieckich gór, pykających fajeczkę. Gdzie indziej wspomina o Szkocie, który usiłował za wszelką cenę wyhodować roślinę, stanowiącą godło „starego kraju” – oset. To biedactwo – mówi ¬ zmarło na moich rękach. Rosyjska emigrantka całe oszczędności przeznacza na sprowadzanie z Paryża książek dysydentów.

d1lq6qy

Chatwin prezentuje nam galerię niezwykłych postaci, które niemal zawsze wiodą życie podwójne: z jednej strony rozczarowującą egzystencję „tu i teraz”, mieszkanie w rozpadającej się chacie, w zabitej deskami dziurze, pracę za nędzne pieniądze, brak jakichkolwiek perspektyw na odmianę losu, a z drugiej strony – życie urojone, zakotwiczone w sztuce, poezji, muzyce, marzeniach, idealnej wizji „starej ojczyzny”, wspomnieniach dawnej świetności, a przynajmniej – w jakimś hobby. Przez książkę przewijają się między innymi: szalony komiwojażer – miłośnik poezji; dziadek Felipe, wytwórca ościeni, ostatni żyjący Indianin z plemienia Yaghanów, wygubionego przez planowo rozwijane przez kolonistów epidemie; dwaj księża – jeden zajmujący się wypychaniem zwierząt, drugi poszukujący jednorożców; maniakalny pianista; Walter Rauff, wynalazca objazdowych komór gazowych. Nawet żydowska rodzina, prowadząca mały hotelik, traktuje to raczej jako sposób spędzania czasu niż źródło dochodu: Rano miałem potworną awanturę o
rachunek.
- Ile jestem winny za pokój?
- Nic. Nie spał pan w nim, nikt by tam nie spał.
- A za kolację?
- Nic. Przecież nie wiedzieliśmy o pańskim przyjeździe. Ugotowaliśmy tylko dla siebie.
- Wobec tego ile płacę za wino?
- Goście zawsze dostają wino gratis.
- A maté?
- Za maté się nie płaci.
- Więc za co mogę zapłacić? Zostaje już tylko chleb i kawa.
- Nie mogę panu policzyć za chleb, ale café au lait zamawiają tylko gringo, więc za kawę musi pan uiścić.

Ale wyprawa Chatwina to nie tylko spotkanie z żywymi, ale i z umarłymi: jedzie śladami kuzyna swej babki, kapitana Milwarda, oraz przestępczych celebrytów sprzed stu lat, Butcha Cassidy i Sundance Kida. Notuje historie o rosyjskim anarchiście Radowitzkym, o Jemmym Buttonie, krajowcu zabranym do Anglii przez brytyjskich marynarzy i odwiezionym do rodzinnej wsi przez ten sam okręt Beagle, który zaniósł do Patagonii Charlesa Darwina, o Thomasie Bridgesie, niestrudzonym twórcy słownika Indian z Ziemi Ognistej, o przywódcach chłopskich buntów, brutalnych pacyfikatorach, uzurpatorach i oszustach.

Proste opisy chaty, w której się zatrzymał, albo drogi z miejsca A do miejsca B są tylko furtkami do historii ludzi i ich pragnień. W Patagonii zatem pod powierzchnią zwykłej opowieści o podróży, płyną ukryte nurty: historia ukradzenia tej ziemi (ale i całej Ameryki) jej dawnym mieszkańcom, historia zawiedzionych nadziei kolejnych pokoleń kolonistów, a nade wszystko opowieść o kraju na końcu świata, gdzie, dręczeni przez skwar i chłód, choroby i nędzę, ludzie tęsknią do czegoś lepszego, co nie będzie im dane: oracz marzy o karierze tenora, potomek awanturnika, który usiłował założyć własne królestwo, upiera się przy tytule następcy tronu, kawałek skóry mylodonta za wszelką cenę ma udawać kawałek skóry brontozaura. Pisząc o tych pragnieniach i o równoczesnej niemożności ich spełnienia, Chatwin sięga daleko poza doświadczenie tego czy innego miejsca na ziemi. Pisze o człowieku. I pisze pięknie.

d1lq6qy
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1lq6qy