Veloria
Czy można sobie wystawić doskonalszy obraz rodzinnego, związkowego czy przyjacielskiego życia, niż półleżenie w dwóch sąsiednich fotelach (z obowiązkową herbatą) w kojącym milczeniu, przerywanym z rzadka cytatami zabawnymi lub pożytecznymi?
I znowu będzie o wyprawach z książki do książki, o tym, jak fragment gdzieś przeczytany odsyła nas do zupełnie innego miejsca w innym dziele, do innych ludzi i zdarzeń. Ostatni tydzień spędziłem na festiwalu w Gdyni; przez cały dzień chodziłem na projekcje i konferencje prasowe, wieczory natomiast upływały mi na chodzeniu w tę i z powrotem po oliwskim mieszkaniu mojej Babci. Z początku nawet nie wiedziałem, co mnie tak irytowało w tych dwóch pokojach (tak mi bliskich, zapamiętanych w najmniejszych szczegółach), że nie byłem w stanie usiedzieć w jednym miejscu. Nie żałoba nawet, nie smutek, po prostu czułem, że coś zostało w tej przestrzeni zepsute i zaburzone; dopiero kiedy zacząłem przestawiać fotele i lampy na ich dawne miejsca, kiedy przesunąłem sztalugę z obrazem tak, jak kiedyś stała, obróciłem biurko we właściwą stronę, dopiero kiedy wywaliłem wszystko to, co naniosły do domu kolejne opiekunki (sztuczne kwiaty, których Babcia nie znosiła, paskudne pocztówki ze „słodkimi” kociakami i szczeniętami
przyklejone na drzwiach szafy, butelka po amaretto ubrana w „rozkoszny” mały smoking, czerwone pudełka po czekoladkach, idiotyczne koronki, którymi ktoś obszył lniany abażur lampy), poczułem się nareszcie u siebie, w domu mojego dzieciństwa.
I wtedy, przeglądając książki, przypominając sobie, jak Babcia je znosiła do domu z oliwskiej księgarni, sprawdzając daty (1996, 1997, 1998, 2000, kiedy jeszcze pamięć jej dopisywała i mogła czytać tak, jak czytała przez całe życie, bez ustanku), znalazłem Hanię i Jarosława Iwaszkiewiczów Piotra Mitznera, kronikę osobliwego małżeństwa osobliwych ludzi, a tam fragment, w którym Wajda opisuje jak w 1977 roku wystawiał w Stawisku Nastazję Filipowną, swoją adaptację Idioty Dostojewskiego (w Gdyni, dodać należy dla kolejnego kontekstu, pokazywano Braci Karamazow Zelenki, który przeniósł na ekran i włożył w nowe ramy starą i świetną adaptację Evalda Schroma):
„Bardzo chciałem, by Jarosław zobaczył Nastazję, mój spektakl z Teatru Starego w Krakowie. Wydawało mi się, że jest w nim coś, co zrozumie on lepiej niż ktokolwiek inny. Prócz tego Stawisko bardzo się do tego nadawało – duże, ponure wnętrze […].
Myślę, że aktorzy zagrali więcej niż dobrze, ale odniosłem wrażenie, że tego wieczoru trzeba było grać coś zupełnie innego. Wielokrotnie reżyserowałem Dostojewskiego i wiem, że wdziera się on w nasze życie, jego postacie wchodzą w nie, a my musimy przyjąć tych zbrodniarzy albo szaleńców, z którymi normalnie nie chcielibyśmy mieć do czynienia.
Zobaczyłem, że Dostojewski wkroczył do tego domu w niewłaściwym momencie. Ale stało się. Mieliśmy dobre intencje.
Jarosław tłumaczył się, że oboje z żoną są w złej formie, chorują. Widziałem, że byli przygnębieni.
Ciekawe, że nie było wtedy żadnego innego domu, w którym chcielibyśmy zagrać to przedstawienie, ani nikogo, komu pragnęlibyśmy pokazać naszą pracę, tylko Jarosławowi Iwaszkiewiczowi.
Tymczasem ten dom i para starych ludzi pogrążonych w swoim świecie, równie złożonym jak losy bohaterów Dostojewskiego, wytwarzali atmosferę, w której to spotkanie sztuki z życiem stało się trudne do zniesienia, również dla nas, uczestników tego wydarzenia.”
I w tym momencie stanęły mi przed oczami (tak się kiedyś mawiało – ten zwrot nam niestety spowszedniał, ale przecież czasem coś naprawdę staje przed oczami) zupełnie inne wnętrza i zupełnie inne okoliczności.
Zawsze lubiłem czytać na głos; cała literatura, jak wiadomo, wywodzi się z czasów sprzed wynalezienia pisma, kiedy to wędrowni lub nadworni opowiadacze cieszyli ucho księcia i kmiecia opowieściami o słynnych bohaterach, wieloletnich wojnach, straszliwych potworach i mściwych bóstwach. Stąd się wzięła proza. Poezja wzięła się z pieśni i dlatego po dziś dzień każdy, kto pisze wiersze, powinien je sobie sprawdzać odczytując głośno – bez względu na to jak wysublimowane i nowoczesne środki artystyczne zwykł stosować. Bo wiersz, biały czy rymowany, lingwizujący czy bluzgający winien brzmieć. I tyle. To głos, a nie sam tekst, leży u podstaw całej tej gigantycznej góry książek, które pokryły skorupę ziemską. Jeśli wyobrazić sobie nie tylko wszystkie wydania Biblii, Kubusia Puchatka czy Przeminęło z wiatrem, ale i głosy, odczytujące każdy z egzemplarzy, wrażenie jest, doprawdy, imponujące.
Zawsze, jak już wspomniałem, lubiłem czytać na głos – najpierw szkolne czytanki, potem moje pierwsze nieudane próby literackie, jeszcze później wiersze miłosne (czy to możliwe, żeby początek mojej edukacji sentymentalnej wiązał się z Gałczyńskim? Jakie szczęście, że zaraz zastąpił go Lorca!), wreszcie fragmenty powieści i wiersze na spotkaniach z czytelnikami. Spędzanie czasu w towarzystwie naprawdę bliskich osób zawsze wiązało się w mojej wyobraźni z czytaniem sobie nawzajem urywków z gazet i książek. Czy można sobie wystawić doskonalszy obraz rodzinnego, związkowego czy przyjacielskiego życia, niż półleżenie w dwóch sąsiednich fotelach (z obowiązkową herbatą) w kojącym milczeniu, przerywanym z rzadka cytatami zabawnymi lub pożytecznymi?
Teraz jednak, nad książką Mitznera, w której Wajda opisywał wystawianie Nastazji Filipownej w Stawisku, przypomniało mi się popołudnie w pewnym letnim domu na Wdzydzach; miałem szesnaście czy siedemnaście lat, wyjechałem na dwa tygodnie żeby spędzić czas z moim najlepszym przyjacielem z podstawówki i z jego barwną rodziną, którą darzyłem przyjaźnią równie serdeczną; zresztą, wcześniej przyjaźniły się ze sobą nasze mamy, a jeszcze wcześniej – babcie; znaliśmy się od pokoleń. I w sobotę mieli nas odwiedzić właśnie dziadkowie mojego przyjaciela – słynny kapitan i równie słynna tłumaczka pewnego hiszpańskiego poety.
Ale kiedy w środku przygotowań do obiadu policja powiadomiła nas, że na trasie Gdańsk-Wdzydze miał miejsce tragiczny wypadek, i że kierowca wprawdzie odniósł mniejsze obrażenia, lecz jego pasażerka jest w stanie ciężkim, nie rokującym nadziei na przeżycie, zwykły letni dom zmienił się w dom strachu i zawieszonej na czas nieokreślony żałoby. Wyjechanie stamtąd – myślałem – byłoby aktem tchórzostwa i nielojalności; zostanie świadczyłoby o braku empatii, bowiem ludzie cierpiący mają prawo do cierpienia w najbliższym gronie, a nie z przypadkowym (bądź, co bądź) gościem na karku. Starałem się więc lawirować: pomagać, nie będąc nachalnym, pocieszać, nie irytując. Każdy dzień i każda rozmowa były polem minowym – nie z winy moich gospodarzy, którzy zachowywali się wobec mnie jak najlepiej, ale z winy wszechogarniającego strachu, że kogoś z nich urażę czy zasmucę.
Próbowałem pomagać w drobnych sprawach: przynieść jagód na deser, poszatkować pora na sałatkę, opowiedzieć błahą historię, ani przesadnie smutną, ani zbyt wesołą. A jeśli nie miałem na podorędziu żadnej historii, a wszystkie pory były już poszatkowane, czytałem na głos Cortazara, którego Opowieści o kronopiach i famach i inne historie były moją literacką miłością tamtego lata; mama mojego przyjaciela przygotowywała więc pieczeń czy sałatę (zawsze była – obok wielu innych talentów – znakomitą kucharką), a ja czytałem jej o tym jak pewien kronopio znalazł na polu samotny kwiat, o depeszach, które wymieniły ze sobą dwie nadzieje, o kronopiu, który wmurował w próg swego domu wiele kafli z różnymi napisami, i tak dalej, i tak dalej. A potem, przeglądając tę część książki, której jeszcze nie znałem, zacząłem czytać Zachowanie na veloriach. „Velorio” wydało mi się słowem miłym bezpiecznym; sądziłem, że chodzi o jakiś typ wiecu albo lokalnych igrzysk.
„Nie chodzimy ani dla anyżówki, ani dlatego, że tak wypada. Pewno się już domyślacie: chodzimy, bo nie jesteśmy w stanie znieść demonstracyjnej hipokryzji…” – zacząłem. I dopiero wtedy zauważyłem asteriks przy słowie „velorio” i tłumaczenie u dołu strony: velorio – zwyczaj całonocnego czuwania przy zmarłych.
Każde zdanie było męką, każdy akapit był trudny do wytrzymania; brnąłem powoli w tekst Cortazara, coraz bardziej przerażony, jak ktoś, kto w snach trafia do potwornego wiru, labiryntu czy lochu, z którego nie może się w żaden sposób wydostać; zresztą, myślę, że matka mojego przyjaciela była równie, jeśli nie bardziej, udręczona tą sytuacją; a jednak żadne z nas nie zdecydowało się powiedzieć: „O tym nie, przeczytajmy może coś innego…”, bo to by oznaczało, że żałoba wcale nie jest zawieszona, że już nadszedł ten moment, w którym pogodziliśmy się, że słynna tłumaczka wielkiego hiszpańskiego poety nie przełoży już żadnego z jego wierszy. Czytałem więc dalej, a matka mojego przyjaciela nadal słuchała, i tak przechodziliśmy przez kolejne zdania, przez kolejne akapity i nie zdarzyło się nic, co pozwoliłoby mi odłożyć książkę bez powodu; nie przewrócił się żaden taboret, nikt mnie nie zawołał z drugiego pokoju, żadna potrawa nie była skończona i nie można było przerwać żeby zanieść ją na stół w jadalni.
Przeczytałem tak chyba ze trzydzieści stron, do samego końca; tak mi się przynajmniej wtedy wydawało; dziś, pisząc dla Państwa te słowa, otworzyłem to samo wydanie Opowieści o kronopiach i famach… Cortazara. Zachowanie na veloriach zajmuje tam niepełne siedem stron, sporym drukiem.