Tytani w obrazach
O potajemnie słynnej rodzinie literatów Grzeszczyków dowiedziałem się przypadkiem od pewnego bibliotekarza, który przyniósł mi garść publikacji Wydawnictwa Autorskiego „Grzeszczykowie”.
O potajemnie słynnej rodzinie literatów Grzeszczyków dowiedziałem się przypadkiem od pewnego bibliotekarza, który przyniósł mi garść publikacji Wydawnictwa Autorskiego „Grzeszczykowie”: oprawione w żółte okładki książeczki, niewiele większe od paszportów, acz znacznie od nich grubsze.
- Zadzwoniły do mnie panie z działu katalogowania – opowiadał mi bibliotekarz – i zapytały, czy nie potrzebujemy takich plastikowych torebeczek, zamykanych na żyłkę. Powiedziałem, że się przydadzą i zszedłem do nich. A tam cały ogromny karton, pełen tych żółtych książeczek i miniaturowych numerów pisemka. Każdy egzemplarz zapakowany w osobną torebkę. A panie wyrzucały kolejne książeczki, odkładając na bok torebki, bo tylko to się nadawało do naszych zbiorów.
Wszystkie nadesłane dzieła z tej potajemnie słynnej oficyny poszłyby na makulaturę, gdyby nie rzeczony znajomy bibliotekarz, który ocalił kilka egzemplarzy – trzymałem je teraz w ręku i nadziwić się nie mogłem. Były to prawdziwe skarby – nie literatury może, ale autopromocji. Wespół z rodzinną stroną internetową tworzą niezapomnianą całość.
Rodzina Grzeszczyków: syn Arkadiusz D. Grzeszczyk, matka Maria Es (to od panieńskiego nazwiska) Grzeszczyk i senior Władysław A (uwaga, bez kropki! Jak się dowiadujemy Władysławów Grzeszczyków w samym Olsztynie jest kilku - i stąd konieczne było drugie imię, i tak - została nim pierwsza litera alfabetu, A bez kropki, ponieważ jest CAŁOŚCIĄ, a nie skrótem imienia.) Grzeszczyk tworzą i wydają, wydają i tworzą, a także mszczą się na świecie, który ich twórczości nie docenia. A pomsta ich będzie straszliwa.
Żeby zakreślić Państwu choćby pobieżnie zakres tytanicznej pracy Grzeszczyków, dość napisać, że każdy członek rodziny jest literatem co się zowie. Maria Es wydała dwa duże tomy poezji (ponad 500 utworów), i tom wspaniałych (jak się dowiadujemy) lirycznych aforyzmów (prawie 2000). Nie ustaje w wysiłkach, powstają tomy kolejne. Arkadiusz D. opublikował niesamowitą (z pewnością!) książkę historyczną, Moją Atlantydę (której osobno poświęcić trzeba słów kilka), natomiast cały dotychczasowy dorobek aforystyczny […] zawarł w dwutomowym dziele „Epopeja myśli” (u Grzeszczyków naprawdę tak: co broszura – to dzieło, co zbieranina – to epopeja; jakby ich wyposażono w powiększającą pompkę do słów, taką, jaką profesor Kleks nadmuchiwał jedzenie), po 1500 aforyzmów w każdym tomie. Pracuje nad kolejnym. Wreszcie, napiszmy i to, sporządził przekorny i dociekliwy wywiad-rzekę z... no właśnie, z kimże? Z ojcem, oczywiście, z ojcem, Władysławem A! Nic dziwnego, jest wszak z kim rozmawiać. Władysław A Grzeszczyk (który był już
rolnikiem i ogrodnikiem, hodowcą i rybakiem, zdunem i drwalem, zawodowym ratownikiem wodnym i robotnikiem w kopalni torfu, nauczycielem i redaktorem; takie wyliczenia mają chyba sprawiać wrażenie, że ktoś „spróbował życia we wszystkich aspektach”, ale brzmią jak „imał się czego mógł i nigdzie miejsca nie zagrzał”) już w siódmej klasie szkoły podstawowej próbował napisać epopeję, choć taką, jak „Pan Tadeusz” Adama Mickiewicza. Zaczął od opisu burzy; kiedy już miał na ten temat kilkanaście stron rymowanek - pokazał je nauczycielowi języka polskiego. Nauczyciel, oczywiście, dzieła nawet nie przeczytał, ale za to literackiego śmiałka solidnie i bezpardonowo skrytykował - wybijając mu z głowy na długie lata marzenia o własnej poezji. Niestety, nauka poszła w las i po owych długich latach Władysław A do pisania powrócił, i to jak! Wydał już prawie sto pozycji książkowych w tym Sennik Sybilliński, Rady najprzedniejsze, humoreski s-f, wiersze dla dzieci, fraszki, a także opus magnum, dziewięć części Księgi mądrości
- prawie dwadzieścia tysięcy myśli! Niech się La Rochefoucauld, Chamfort, Lichtenberg, Wilde, Lec i Sztaudynger schowają! Zresztą na stronie znajdziemy skromne słowa jednego z Grzeszczyków: fani Leca i Sztaudyngera nie mogą wybaczyć Władysławowi A Grzeszczykowi takiej oto fraszki: „KONKURENCJA To ci psikus jak cholera - // przez GRZESZCZYKA nie ma już dziś... // Sztaudyngera. // Lecz w tym jeszcze - większa heca, // że przez NIEGO nie ma już dziś // też i... Leca.” I zaraz zapewnienie: Władysław A Grzeszczyk postanowił ostatnio fraszkę tę wycofać z literatury, ponieważ - jak mówi - przypomniał sobie, że nie porównuje się zjawisk nieporównywalnych (jak chociażby - złota z kitem). Myślę, że to wspaniały temat dla wielkiego płótna w stylu barokowego malarstwa historycznego: po lewej zabiedzeni fani Leca i Sztaudyngera na podobieństwo furii z Rubensa drą szaty, rozdrapują policzki i miotają bezsilne obelgi; po prawej Władysław A w glorii świetlistej pisze palcem na chmurze swoją fraszkę.
Wywiad-rzeka Omni modo, przeprowadzony przez genialnego syna z genialnym ojcem, składa się z dwóch tomów (dysponowałem tylko pierwszym, liczącym sobie 160 stron), pełnych banalnych opinii na temat polityki, Polski, ekonomii, tak zwanych „życiowych mądrości” które niezliczeni wujowie z wąsem i ciotki z trwałą opowiadają przy imieninowych stołach jak kraj długi i szeroki dzień w dzień, bez końca. Ale są też ustępy wyjątkowe. Po wejściu do Unii Sienkiewicz i Mickiewicz, zdaniem Władysława A, raczej się nie przebiją do skarbnicy literatury europejskiej. No a my, Grzeszczykowie? – pyta dramatycznie Arkadiusz D. My, Grzeszczykowie – uspokaja go Władysław A – mam nadzieję, że nie tylko obecną trójką, ale jeszcze i gronem licznych potomnych, wejdziemy nie tylko „do Europy” ale i na wszystkie, inne kontynenty. Twoja opowieść o Atlantydzie jest na tyle nowoczesnym spojrzeniem na historię ludzkości, że na pewno wejdzie do dziedzictwa kultury światowej. Wspaniałe, dostojne i mądre wiersze twojej mamy – także. Tu
Arkadiusz D. nie mógł nie przypomnieć o innym wielkim twórcy: No i ogrom twoich aforyzmów.... A Władysław A odpowiada: O tym jestem także przekonany. […] Jak dzięki wielkim Rzymianom, jak dzięki ich wielkim dziełom – do dziś egzystuje język łaciński; tak dzięki wielkim Polakom, twórcom wielkich dzieł literackich – po tysiącach lat egzystował będzie język polski. Kto będzie chciał czytać w oryginale na przykład tysiące naszych aforyzmów, będzie musiał nasz język znać – język polski, język Marii, Władysława i Arkadiusza Grzeszczyków.
Tu kolejne płótno widzę oczyma duszy mojej, wywiadem zainspirowanej: ludzie przyszłości, odziani w kombinezony (obowiązkowo srebrne), siedzą w ogromnej sali wykładowej gdzieś na skolonizowanym Marsie; niezliczeni, w równych szeregach, wpatrzeni w zeszyciki z ciekłych kryształów – a na ścianie godło Republiki Wszechświatowej i portrety trojga Grzeszczyków, uwieńczonych złotymi laurowymi wieńcami.
Grzeszczykowie, dodajmy wreszcie dla porządku, wydają razem czasopismo pod znamiennym tytułem „Twórczość Grzeszczyków” (ponad 30 numerów, jak informują z dumą), a także rysują (na stronie wywieszono niektóre dzieła; przypominają nieco to, czym w czasie nudnej lekcji zapełnia się marginesy zeszytów, ale to z pewnością świadoma decyzja artystyczna). Ale nade wszystko wspierają się nawzajem i piszą na swoją cześć peany. Mottem „Fraszek o kobietach, mężczyznach, miłości i nie tylko” jest złota myśl Arkadiusza D.: Oprócz wielkiej mądrości – nie mam innych znajomości. Rym piękny i treść wzniosła. I z pewnością – prawdziwa, bowiem Władysław A zapewnia nas, że jego syna od dziecka interesowało niemalże wszystko. Ostatecznie został jednak humanistą (subtelny rym!). Możemy też przeczytać wzruszającą historię o początku kariery literackiej tego junaka: w zimie wysiadł kaloryfer i wszyscy się rozchorowaliśmy, w którymś momencie Arek powiedział: „Gdy kaloryfer się przeziębi, to zaraz i ludzie chorują. No nie, tato?”
Ojciec, oczywiście zaraz zauważył: „Areczku, wymyśliłeś piękny aforyzm.” I zapisał go. Łza się w oku kręci, kręci, że hej. Dwukrotnie wybitny młodzian, Arkadiusz D., rozpoczynał studia historyczne, na dwóch uniwersytetach, ale za łatwo dla niego tam było, więc się zbrzydził i przerwał. Tu kolejne płótno: Arkadiusz D., gorsząc się niskim poziomem oświaty, odrzuca błagających go na klęczkach rektorów uczelni i, przysłaniając zniesmaczoną twarz dłonią, udaje się w zacisze domu, by stworzyć swoje dzieło o Atlantydzie.
Jest to dzieło, rzecz jasna, wybitne, o czym dowiadujemy się od Władysława A; nic dziwnego, że zostało ono wydane w sposób specyficzny: co 32 strony pojawia się strona entuzjastycznej recenzji pióra dumnego ojca, dzięki czemu Czytelnik na bieżąco otrzymuje rzetelny i zachwycony komentarz do Dzieła. Wreszcie, jakby ten bonus nie wystarczył, na końcu tejże książki został zamieszczony (gościnnie) artykuł Władysława A Grzeszczyka „Jak spłodzić syna, a jak córkę”. Bardzo ciekawy! Dowiadujemy się również, że Arkadiusz D. Grzeszczyk ma w swych planach także inne pozycje historyczne. Między innymi już teraz pracuje nad niesamowitą książką, której roboczy tytuł brzmi: „Polska w 1939 mogła wygrać” i twierdzi, że to nie żadne żarty, tylko realna możliwość - możliwość, która przez ówczesnych nie została wykorzystana, gdyż po prostu nie wpadła im ona do głów. I jako ojciec, i jako znawca bardzo wielu życiowych spraw - mogę już tylko dodać, iż wyrasta nam wielki, odważny twórca w dziedzinie literatury i w zakresie nauk
humanistycznych.
Świat jednak Grzeszczyków nie rozpoznaje. Ani ojca, ani matki, ani syna. Zastrzegają nawet: Tak zwane spotkania autorskie interesują nas tylko wtedy, gdy są organizowane przez (i dla) naszych Czytelników. To znaczy z tymi, którzy nasze książki czytają, znają i przyjdą na spotkanie z nami nie wyłącznie po to, by obejrzeć nas... jak małpy w ZOO. Wymieniają nawet z imienia i nazwiska (i z zawodu), kto do ich czytelników należy: pani taka a taka, znana mistrzyni tatuażu, pan taki a taki, olsztyński kardiolog, właścicielka salonów meblowych, mrągowski kupiec, prezes spółdzielni, współwłaściciel sklepu meblarskiego, zegarmistrz, naprawiacz telewizorów. Oto są sprawiedliwi wśród narodów świata, świata, który się od Grzeszczyków odwraca. Ale świat jeszcze tego pożałuje, oj, pożałuje srodze, jest bowiem kontrolowany. Biblioteka Narodowa, której dzielni twórcy posyłają dzieła, jest rozliczana z tego, czy pojawiają się one w katalogach elektronicznych; jeśli się nie pojawiają, Grzeszczykowie ślą monity i wklejają
ich skany na stronie. Po czym dodają z palącą ironią: Bardzo się cieszymy, że w Bibliotece Narodowej znalazła się „Moja Atlantyda” autorstwa Arkadiusza D. Grzeszczyka. Mamy nadzieję, że i pozostałe dwie zguby też się znajdą. Nieco dalej możemy przeczytać, jak to niegodni bibliotekarze zrzekali się, że publikacje oficyny Grzeszczyków są zbyt małe (a zatem łatwe do wyniesienia) by je włączać do zbiorów; Grzeszczykowie zatem przerzucili się na większe formaty, a senior rodu osobiście udał się do dyrektora biblioteki w Olsztynie: Zaanonsowany przez sekretarkę, wszedł do gabinetu i przedstawił się..., i zapytał czy zacny dyrektor kiedyś już o nim słyszał. Na co ten: „Niestety, nie...”. Władysław A Grzeszczyk, słysząc to, zareagował: „Ja, na pana miejscu, przynajmniej bym sobie w tej chwili osobiście naubliżał” - i wyszedł. Echo tych słów – temat na kolejne wielkie płótno w złotych ramach: „Władysław A Grzeszczyk, mistrz ciętej riposty, pognębia dyrektora biblioteki” - z pewnością długo jeszcze pobrzmiewało w
korytarzach instytucji, bowiem po tej audiencji wszystkie biblioteki w Olsztynie kupiły od Władysława A Grzeszczyka... jeden komplet książek. Za to Harrego Pottera – dodaje ze zrozumiałą goryczą i kaustyczną ironią – każda kupiła po trzy komplety...
Winni – co do tego nie mamy wątpliwości – zostaną ukarani. Polskie media i władze przez te 25 lat w ogóle się nami i naszą twórczością nie interesowały, a szczególnie media i władze – olsztyńskie – piszą z goryczą Grzeszczykowie – dlatego my teraz, gdy już przez te 25 lat nauczyliśmy się radzić sobie samodzielnie - polskim mediom nie udostępniamy naszych utworów, nie udzielamy też wywiadów; a władze - traktujemy tylko w granicach naszych, obywatelskich obowiązków. Nie znaczy to, że mediom zagranicznym – uściślają – naszych utworów i wiedzy o nas nie udostępnimy. Jak najbardziej - wszystkim, które się tylko do nas zgłoszą. Ale też jasno zakreślają granice swojej łaskawości: oczywiście, tym, które zwrócą się do nas dopiero po następnych 25 latach - także odmówimy. Oczywiście. To temat ostatniego płótna, wzorowanego na „Braciach Józefa proszących o zboże” - sędziwi Grzeszczykowie, stojąc u szczytu schodów, pokazują dziennikarzom z całego świata (proponuję wzorce tiepolowskie – szaty saraceńskie, turbany,
zbroje) dwadzieścia pięć kalendarzy kartkowych, z których zerwano wszystkie kartki, a Anioł Polszczyzny zrywa się z mieczem ponad mikrofony i notatniki i przegania zawstydzonych żurnalistów na cztery wiatry. W oddali widać koczujące od dwudziestu pięciu lat media polskie, bezskutecznie ubiegające się o wywiad. I alegorię Sławy, dmącą w trąbę. Z tombaku.