Wiek XVI. Reformacja. Wojny, krew, śmierć. Marcin Luter, Jan Kalwin, Thomas Munzer- znane nazwiska, wielcy ludzie epoki, ludzie, którzy przyczynili się do rozpętania prawdziwego piekła na ziemi. Ludzie wyznający własną religię i potrafiący przekonać do swoich poglądów rzesze innych. Do tego dochodzi święta inkwizycja, czarna plama na przeszłości Kościoła. O tym wszystkim traktuje Q. Taniec śmierci. Siedemset stron… Karty historii…
Q. Taniec śmierci porównywany jest do Imienia róży Umberto Eco. Mam wrażenie, że ostatnio bardzo często pojawia się nazwisko tego uznanego pisarza w odniesieniu do coraz to nowszych pozycji na rynku wydawniczym. Tak było w przypadku Reguły czterech czy Klubu Dantego. Najgorsze jest to, że żadna z wymienionych książek w niczym nie dorównuje Eco i porównywanie ich z jego kunsztem ociera się o swoistą profanację. Osobiście uważam, że jeśli książka jest naprawdę dobra to sama się obroni i nie potrzebuje odniesień. Z tą większą rezerwą podchodziłam do omawianej tutaj lektury. Zaczęło się strasznie- nie mogłam przyzwyczaić się do ciągłych przeskoków w miejscach i datach. Coraz to nowe nazwiska powodowały tym większą dezorientację. Zaczynałam kilka razy i dzielnie brnęłam przez kolejne rozdziały. Jednak z czasem przyzwyczaiłam się do pomieszania chronologii, a dokładniej mówiąc, do retrospekcji. Teraz wiem, że się opłacało, a początkowy wysiłek zamienił się w największą przyjemność, jaką czytelnik może
czerpać z czytania książki.
Głodna wrażeń nie mogłam się oderwać choćby na chwilę. Przypomniałam sobie jeden z wywiadów z Umberto Eco, w którym stwierdził on, iż Imię róży nie jest lekturą dla wszystkich i właśnie dlatego jej pierwsze kilkadziesiąt stron zostało napisane w taki sposób, aby odrzucić część czytających, do końca mieli dobrnąć tylko wybrani. W tej kwestii niewątpliwie Q. Taniec śmierci jest podobny do Imienia róży. Ale na tym zakończę porównania, ta książka broni się sama. Wiem jedno, ja czuję się wybrana. W dodatku wzbogacona o wiedzę, której tylko ogólny zarys poznałam w szkole.
Przygody głównego bohatera- Gerta ze Studni, Lota czy Tiziana (jak kto woli) zapierają dech w piersiach. Skazywany wielokrotnie na infamię przemierza Europę pod coraz to nowymi nazwiskami, niby inny człowiek, a jednak ciągle wierny swoim ideom i przekonaniom, wierny przyjaciołom i tym, przy boku których walczył. Poznając ówczesne realia znajdujemy dowody na to, że historia lubi się powtarzać - korupcja w najwyższych władzach, układy, „kolesiostwo”, a więc wszystko to, czego doświadczamy także teraz, mimo iż minęło kilka wieków. Choć nie potrafię wychwycić merytorycznych błędów, jeśli nawet takowe są (moja wiedza w tej materii jest wciąż zbyt uboga), to uważam tą książkę za wielkie dzieło i jak zawsze zastanawiam się, w czym tkwi sekret, ale trudno mi jednoznacznie określić, co jest najbardziej pociągające. A na brak sekretów nie możemy narzekać. Poczynając od znajdującego się w tytule motywu dance macabre, kojarzącego się z tajemniczą i mroczną epoką baroku, przez równie tajemniczego Qeleta, kończąc na
samym autorze książki. Luther Blisset. Dla mnie było to zupełnie nowe nazwisko. Potem dowiedziałam się o Luther Blisset Project i grupie Wu Ming. Każdy, kto będzie chciał odkryć tajemnicę tych nazwisk i dziwnych nazw, na pewno weźmie do ręki Q. Taniec śmierci i, być może, stanie się tym wybranym- jak ja.