Już na wstępie przyznaję, że tym, co skusiło mnie do zakupu Reguły czterech był chwyt reklamowy w postaci hasła: następny Kod Leonarda da Vinci. Erudycyjny thriller, połączenie Kodu i Imienia róży. Przy takiej zapowiedzi trudno o obojętność. Przyjrzałam się bliżej i zobaczyłam kolejny slogan: NAJWIĘKSZA ZAGADKA RENESANSU. Nie mogłam tego nie przeczytać. Czekałam tylko na dogodny moment, kilka dni wolnego, abym nie musiała z powodu zajęć czy wizyty znajomych przerywać w najciekawszym momencie. Myślałam, że skoro tych młodych, nieznanych mi pisarzy porównuje się do Dana Browna, którego książki pochłonęłam w parę dni oraz do Umberto Eco i jego najwspanialszej powieści, to grzechem byłoby przerywanie Reguły czterech i powracanie do niej po kilku dniach. Jak czytać to czytać... Dwa dni i jedna zarwana noc powinny wystarczyć na poznanie owej wielkiej tajemnicy Renesansu i jej rozwiązania. I co? I nic. Zaczęło się w miarę interesującym prologiem.
Jednak ci, którzy porównują tą książkę do Kodu, musieli skończyć lekturę właśnie na wstępie, bo to co się dzieje później, w niczym nie przypomina fascynujących thrillerów Browna. Przede wszystkim, żeby dojść do tematu powieści, trzeba przeczytać jej znaczną część. Musimy przebrnąć przez opisy życia studenckiego w ekskluzywnym Princeton, historię przyjaźni Charliego, Gila, Toma i Paula oraz historie miłości Toma i Katie. Cały czas odnosiłam wrażenie, że właśnie to są centralne tematy powieści, a rozreklamowana na okładce zagadka to tylko dodatek, bo gdyby nie powiew enigmatycznej atmosfery, książka mogłaby uśpić nawet najwytrwalszego czytelnika. Właśnie dlatego książkę czytałam trochę dłużej niż planowałam, bo nie było w niej nic, co by spowodowało wypicie kawy, której tak nie znoszę i podpieranie powiek zapałkami, byle by wreszcie się dowiedzieć, jaki będzie koniec.
Myślę, że więcej dowiedziałam się o dziwnych pomysłach studentów Princeton i ich tradycjach, niż o meandrach Renesansu. Postać Savonaroli nie jest obca uczniom już w liceum, jeśli choć raz porządnie przygotowali się do klasówki z Odrodzenia. Nie było dla mnie zaskoczeniem przedstawienie go jako fanatyka religijnego, bo to też żadna nowość. A to, że był tak bardzo zaślepiony wiarą, iż chętnie usuwał wszystko, co było (według niego) sprzeczne z nakazami Boga? No cóż - zapłacił za swoje błędy surową cenę. Nietrudno się domyśleć, że znalazły się w owym czasie odpowiednie osoby na odpowiednim miejscu, które starały się zapobiec zniszczeniu wszelkich zdobyczy humanizmu (mam tu na myśli Francesco Colonnę). To co zwróciło moją uwagę, to pasja, którą kierował się Paul, a przed nim inni badacze „Polifila walki o miłość we śnie”. Ta sama pasja, którą widziałam u Roberta Langdona i Sophie Neveu. Jednak niezwykła ambicja bohatera Reguły czterech jest mi bliższa. Może wynika to z wieku, w końcu jest niewiele starszy
ode mnie, a tak trudno o honor i prawdziwe zamiłowanie u młodych ludzi. Paul może stać się dla niektórych przykładem. Jednak nie zapominajmy o tym, że owa namiętność doprowadza go niemal do fanatyzmu, innego niż ten, o jaki Colonna oskarża Savonarolę, ale jednak fanatyzmu. Nie widzi zła, które wyrządza jego przyjaciel Curry, nie widzi tego, jak jest wykorzystywany przez swojego promotora. Jest izolowany przez resztę społeczności studenckiej. A właściwie to nie, nie jest izolowany- sam się odseparowuje od ludzi. To prowadzi do tragedii... A przynajmniej tak nam się wydaje w pierwszym momencie. Nic więcej nie powiem... Może poza jednym- nie będę zaskoczona, gdy niedługo usłyszymy o pojawieniu się drugiej części powieści (choć biorąc pod uwagę, że Reguła czterech powstawała sześć lat, to może nie tak znowu niedługo...)