Szare Szeregi - reaktywacja
Jakiegóż języka ma się uczyć następca Szarych Szeregów, jeśli nie niemieckiego? Cóż jest logiczną kontynuacją wysadzania mostów, jeśli nie gra z szefem w squasha? Jakąż mamy szlachetniejszą sprawę (skoro okupantów zabrakło) jeśli nie pomnażanie kapitału?
Tym razem będzie o lekturze szkolnej, ale lekturze współcześnionej. Uwspółcześnionej nieco, rzekłbym, na siłę. W połowie sierpnia – a sierpień w Warszawie, wiadomo, miesiąc powstańczy, Muzeum Powstania otwarte przez tydzień za darmo, więc oszczędny lud stolicy zawija się na dziedzińcu muzealnym w kolejkę o kształcie węzła gordyjskiego, na ulicach flagi, pod tablicami znicze – a zatem, w połowie sierpnia ukazał się w „Dzienniku” tekst Magdaleny Miecznickiej pod wielce wymownym tytułem Korporacyjne Szare Szeregi. Każdy chyba pamięta ze szkół Kamienie na szaniec Kamińskiego, „Zośkę”, „Rudego”, „Alka”, odkręcanie tablic, aresztowania, malowanie kotwic i napisów, i tak dalej, i tak dalej. I każdy chyba wie, czym się to dla bohaterów skończyło, a także co działo się później z innymi chłopakami z Szarych Szeregów (a czego Kamiński, pisząc książkę w 1943 r., przewidzieć nie mógł). Tymczasem Magda Miecznicka dopisała znanym nam bohaterom nader osobliwych „późnych wnuków”, czym pobiła (jeśli chodzi o śmiałość
myśli historycznej i ułańską iście fantazję) nawet biskupa Płoskiego, który w swojej ekwilibrystycznej mowie dowodził ostatnio, że Bin Laden mścił się za bitwę pod Wiedniem (i tylko przypadkiem, jak rozumiem, skierował samoloty na WTC zamiast na Wilanów).
Tekst Miecznickiej od samego początku jest frapujący: Byłam ostatnio na intelektualnej imprezie na warszawskim Żoliborzu… Być może skupiam się nad tą frazą wyłącznie z zazdrości, bo ja nigdy nie byłem na imprezie intelektualnej. Nawet w Wołominie, a co dopiero na Żoliborzu. Zawsze imprezy były albo towarzyskie (spotykamy się, bo lubimy), albo okolicznościowe (imieniny, urodziny, obrona magisterki) albo tematyczne (lata 20-te, „Przaśny peerel”, „Bal montera”), a tu – proszę, impreza intelektualna. Myślę sobie od razu: ha, niechybnie wygłaszano tam odczyty, promowano pisma naukowe i mówiono, jak u hrabiny Kotłubaj, wierszem jeno. Ale nie, zajmowano się zgoła czym innym, co autorka artykułu zaraz czytelników (a w tym i mnie) wyłuszczyła. Otóż zajmowano się gnębieniem przyjaciela autorki: zgraja wykształciuchów-humanów współczuła młodzieńcowi z powodu jego miejsca pracy, a dokładnie rzecz biorąc: korporacji (jakiej – o tym autorka nie milczy, ale ja nie muszę nikogo reklamować, więc przemilczę). Następne
autorka dokonała zwięzłej psychoanalizy grupy (grupa rzekomo współczuła, ale w istocie gardziła, a wszystko to było spowodowane było głęboką zazdrością) i przeszła do prawdziwej – intelektualnej, rzecz jasna – ofensywy.
Opisała nam oto życie prawdziwego pracownika korporacji, który haruje dzień i noc, wysyłany na wielomiesięczne egzotyczne projekty, na przykład na Syberię (Grottger staje już nam w załzawionych oczach) gdzie po spotkaniach, w nocy, dokształca się w szczegółach rynku ropy naftowej, któremu ma doradzać (a tu już Anhellego całymi stronicami deklamujemy i Śmierć Ellenai w rozlicznych przedstawieniach malarstwa narodowego widzimy w widzie cudownym). Czemu, ach, czemu, pytamy, to chłopię nieszczęsne, ten Rollinson, taki katowany? I już nam w uszach Teresa Budzisz-Krzyżanowska dźwięczy głosem niepodrabialnym z „Lawy” Konwickiego: Ale go biją, Panie! Któż dzieci tak bije! – Jego zbito – zlituj się – po katowsku zbito. I tu się dowiadujemy. Otóż młody ten człowiek w młodości swej sielskiej, anielskiej, pacholęciem w szkole jeszcze będąc, stał na przerwie pod tablicami Szarych Szeregów. I, jak to szesnastolatek, przekonywał całkiem poważnie, że chciałby być Zośką. Kto inny chciał być Alkiem albo Rudym. Jeszcze z
podstawówki pamiętali te wszystkie apele i akademie, gdzie recytowało się Baczyńskiego, i z dziecięcych marzeń najważniejszym był heroizm oddania jakiejś sprawie. Poświęcenie swojego komfortu, bezpieczeństwa, życia może. I tak się chłopięciu, pacholęciu temu, porobiło, że jeno cięgiem chciał się kształcić, rzec można – Janko Edukant. I kiedy potem, pod tymi tablicami pamiątkowymi, ktoś poruszył temat praktyk w banku: czy dałoby się dostać na taką praktykę zaraz po maturze? A potem: jakiego języka warto się uczyć, kiedy już się nauczy angielskiego i niemieckiego? I jaki sport uprawiać, żeby jak najlepiej ćwiczyć się w wytrwałości? - było to jak logiczna kontynuacja tamtego heroicznego tematu.
Nie wiem jak Państwa, ale mnie ta mistrzowska wolta retoryczna urzekła. No bo – rzeczywiście. Jakiegóż języka ma się uczyć następca Szarych Szeregów, jeśli nie niemieckiego? Cóż jest logiczną kontynuacją wysadzania mostów, jeśli nie gra z szefem w squasha? Jakąż mamy szlachetniejszą sprawę (skoro okupantów zabrakło) jeśli nie pomnażanie kapitału? Boć od malowania kotwic na murach do pracy w bankowości przecież jeden krok! I rośnie ta apoteoza, i wznoszą się kolejne akapity tekstu Miecznickiej jak fale oceanu, bo jak do Miecznickiej dzwoni kolega z korporacji, to ona od razu przypomina sobie wiersze o Szarych Szeregach, bo dla niej pensja jest jak stopień w wojsku! Trawestując: Mówię: korporacja, myślę: powstańcy, mówię: powstańcy, myślę: korporacja.
Traf chciał, że trzy dni po lekturze tej wzniosłej dziennikarskiej ody, tego gazetowego panegiryku, trafiłem w okolice alei Jana Pawła II (w czasach przedkorporacyjnych, czy raczej w czasach działania jednej korporacji: Marchlewskiego) w sam środek naszego rozproszonego downtown. Sierpień, skwar, a ja przecieram oczy i widzę to, co widziała Miecznicka. Szklane wieżowce (okładzina – marmur hiszpański, ostatecznie piaskowiec) to wypisz-wymaluj ruiny powstańczej Warszawy. I powstańców jak mrówków, mundur na nich szary, w prążek, klapy szerokie, jak to w tym sezonie, bluetooth w uchu jak opaska. Pora lunchu, więc brać walcząca spożywa – część, mimo ostrzału, spokojnie przysiadła w jadłodajni nad typowym skromnym pożywieniem – to sushi szama, to sałatkę z awokado (wiadomo, opału brak, czasem tylko jakiś porąbany fortepian zwloką z barykady i coś upichcą, więc surowizna nader popularna), to jakąś chińszczyznę. Od lewej flanki łączniczki w garsonkach pędzą na stanowiska ze styropianowymi chlebakami, w których
spoczął cały zestaw lunchowy; zjedzą w biegu, wszak maile z meldunkami nie mogą czekać. Aktówki pełne nabojów, komórki drzemią na dzielnej piersi przed kolejnym strzałem. Twarze pudrem jak pyłem ceglanym przykryte, zapach perfum wwierca się w nozdrza: ha, toś, bratku, prochu powąchał! Jak ulica długa i szeroka – wszyscy czekają na przeciwnika.
I tu zaszła zmiana w scenach mojego widzenia, niestety. Chcąc zrozumieć intelektualną szarżę Magdy Miecznickiej, wszystko sobie zwizualizowałem dzielnie: i mundury, i broń, i odpowiedzialność za oddział, i hierarchię wojskową – ale wroga sobie nie umiałem zwizualizować. Bo co, chodzi o to, że nasze korporacje walczą z obcymi? Bzdura, bo ile tam mamy tych naszych własnych, rdzennie piastowskich, pszenno-buraczanych korporacji. Że Alianci przeciwko osi Rzym-Berlin-Tokio? E, przy takim przemieszaniu kapitału trudno zdecydować co do kogo należy (najgorzej, jak ktoś jest w korporacji polsko-niemieckiej, ani Szwab, ani partyzant, ani kowboj, ani Indianin, folksdojcz chyba?). I nagle cała heroiczna konstrukcja intelektualna Magdy Miecznickiej, zrodzona na intelektualnej imprezie na Żoliborzu siadła jak przewiany suflet (względnie jak Armia Czerwona na drugim brzegu Wisły). A nad aleją Jana Pawła II dał się słyszeć głos ogromny: Znaj proporcją, mocium pani!