Tabitha, Em i Bridge przyjaźnią się od zawsze. Jak to nastolatki, wspólnie przeżywają pierwsze miłości, problemy szkolnej codzienności, podejmują wyzwania wieku dorastania, które stają się coraz trudniejsze. Wyznają zasadę, by nigdy się ze sobą nie kłócić. Ale czy da się tego dokonać, będąc nastolatką? Dziewczyny różnią się od siebie niemal wszystkim, a każda z nich – poza problemami swojego pokolenia - musi się zmierzyć również z własnym, małym światem.
Brzmi typowo, jest typowo i nie ma co tego roztrząsać. Na uwagę zasługuje fakt, że powieść nie jest o głupiutkich „starych-malutkich”, które codziennie zakochują się w kim innym, choć i na rozterki sercowe miejsca nie zabrakło. To mały plus, co nie oznacza, że powieść będzie się znacznie wyróżniała spośród innych. Bohaterki i tak wydają się jakby oderwane od codzienności, nieco przekolorowane, niby bardzo nietypowe, a jednak wtapiające się w zbanalizowany obraz współczesnej młodzieży. Nie mniej, lepiej czytać o dziewczynach, które mają coś do powiedzenia niż o kolejnych młodocianych femme fatale.
W sposobie prowadzenia narracji widać spore chęci na stworzenie czegoś ambitniejszego, innego. Jednak efektem jest nieznośne zestawienie estetyki odpowiedniej dla literatury dla dzieci z tą, która nadaje odpowiedni rytm literaturze dla dorosłych. Faktycznie brzmi to jak rozterki nastolatek zawieszonych między dwoma światami, które próbują stworzyć odpowiedni dla siebie obraz rzeczywistości. Powieść wydaje się być zbyt „dojrzała”, jak na historię dla dzieci, a jednak zbyt dziecinna, by aspirować do czegoś, co przemówi również do dorosłych, a nawet do młodzieży. Choć może dla tej młodszej grupy nastolatków będzie ok. Pojawiają się pytania – kiedy przestaje się być dzieckiem i wkracza w wiek nastoletni? Czy nastolatek to prawie dorosły czy jednak bardziej dziecko?
Nie jest to historia o tym, jak żyć i nie zwariować mając „naście” lat. Nie ma wskazówek, nie ma przepisów na idealne przyjaźnie, związki, układy z rodzicami. W zasadzie… nie ma nic konkretnego, nie ma określonej drogi, zaszyfrowanego światopoglądu, czegoś, co faktycznie mogłoby zmusić młodocianego odbiorcę do głębszych refleksji. Jest prosta rozrywka, ani zła, ani dobra, taki troszkę zapychacz czasu na przerwę miedzy historią a matmą lub przy okazji zwolnienia z w-f’u. Pytanie, czy nie lepiej wybrać coś innego?