"Skóra z tysiąca bestii" – recenzja komiksu wydawnictwa Timof i cisi wspólnicy
Po premierze "Skóry z tysiąca bestii" Stéphane'owi Fertowi na pewno przybyło obserwujących na Instagramie. Nic dziwnego, facet wymiata.
Timof nie ustaje w promowaniu nieznanych na naszym rynku, acz niebywale utalentowanych młodych twórców znad Sekwany. Po przepięknie narysowanym "Shangri La" Mathieu Bableta (premiera luty 2020 r.) dostajemy komiks Stéphane'a Ferta, przed którym, patrząc po tym, co wyczynia w "Skórze z tysiąca bestii", rysuje się świetlana przyszłość.
ZOBACZ TEŻ: Komiks - renesans gatunku
Fabularnie to nic innego, jak reinterpretacja klasycznej baśni "Wieloskórka" braci Grimm wydanej na początku XIX w. To jedna z tych "wesolutkich" historyjek dla dzieci, w której król postanawia posiąść własną córką, a ta w przebraniu uszytym ze skór zarżniętych zwierząt ucieka, aby wieść żywot kuchty na dworze innego władcy, który w końcu się niej zakochuje.
Autor wprawdzie zostawia wątki kazirodztwa, nieszczęsnego odzienia czy uczty, ale wykorzystuje klasyczny tekst jedynie jako punkt odniesienia i przyczynek to opowiedzenia odrębnej historii, w której centrum stawia silną i niezależną bohaterkę (i kanibalkę). W "Skórze z tysiąca bestii" Fert brawurowo dekonstruuje gatunkowe schematy, rozprawiając się z stereotypami dotyczącymi płci i ról. Przy tym robi to niezwykle subtelnie, z dużą dozą ironii i poczuciem humoru.
Równie wspaniale Stéphane Fert sprawdza się, jako rysownik. Malarski styl Francuza przywodzi na myśl ilustracje z książek dla dzieci, ale przesycone mrokiem i makabrą, tak charakterystyczną dla pierwotnych wersji znanych baśni. Dużo tu umowności i poetyckiej symboliki, zwłaszcza, kiedy autor maluje intymne relacje między swoimi bohaterami. Efekt jest zachwycający i pozostaje mieć jedynie malutki żal, że "Skóra z tysiąca bestii" nie ukazała się w większym formacie.