Skalpel w płucu, gazik w jelicie. Pielęgniarka przerywa milczenie
Książka byłej pielęgniarki z Wielkiej Brytanii robi furorę. Christie Watson pracowała na dziecięcych oddziałach intensywnej opieki. A potem opisała świat personelu medycznego bez cenzury. Dzięki uprzejmości wydawnictwa "Marginesy" publikujemy fragment jej książki.
"Pielęgniarki. Sceny ze szpitalnego życia", Christie Watson
Rozdział: "Gdzieś pod moim lewym żebrem" (fragmenty)
Przestronna sala operacyjna jest pełna ludzi, a mimo to można by usłyszeć spadającą szpilkę. Na półce wysoko nad głową chirurga stoi radio, teraz milczące. Uspokajające dźwięki muzyki odtwarzanej wówczas, gdy operacja przebiega prawidłowo, są teraz nieobecne. W sali operacyjnej słowa "przyciszcie muzykę" oznaczają, że coś idzie nie tak – doszło do uszkodzenia arterii, do krwotoku, spadku ciśnienia bądź zatrzymania akcji serca.
Dziś jednak brak muzyki odzwierciedla po prostu powagę sytuacji. Stoję na antresoli wraz z grupą studentów medycyny i początkujących lekarzy; w przypadkach niespotykanych albo przełomowych tłumek w wielkiej sali operacyjnej to rzecz powszechna, podobnie jak nauka poprzez obserwację. Współcześnie operacje się filmuje i transmituje na cały świat, w celach dydaktycznych oraz dla zasięgnięcia porady innych lekarzy z różnych krajów; na przykład mieszkający w Los Angeles specjalista danej dziedziny nie musi już opuszczać swojego miasta. Wszystko wyświetla się na ekranach, ale to przede wszystkim dla osób przebywających w sali, w pewnym oddaleniu od stołu.
Zobacz też: 11 pytań o tajemnice pielęgniarek
Większość oczu przygląda się badawczo ekranom: obserwuje, jak w ciele pacjenta dłonie chirurga obracają się i wykręcają jak w tańcu, przesuwając się umiejętnie wokół serca zgodnie z jego rytmem. Wydaje mi się, że nigdy nie widziałam niczego piękniejszego, niż bijące na moich oczach serce Aarona. Oczywiście po latach to się zmieni, gdy na monitorze USG ujrzę po raz pierwszy ledwie zauważalne migotanie serca mojego własnego dziecka.
Aaron leży pośrodku sali. Jego ciało wygląda teraz jak dłubanka. Dłonie chirurga tkwią w jego wnętrznościach. Co za osobliwy zaszczyt: wkładać dłonie we wnętrze istoty ludzkiej, dotykać opuszkami serca, na chwilę się zespolić. Obserwuję postępy operacji i rozmyślam o tym, że chirurg i pacjent tworzą całość, jak matka i jej nienarodzone dziecko dzielący przez pewien czas jedną i tę samą cielesną powłokę. W sali czuć chlorem i potem. W powietrzu unosi się też dziwnie ostra, gryząca, metaliczna woń, być może krwi.
Ściany są czyste, ale wiem, że kiedyś pękł aparat ECMO - urządzenie, które podczas pewnych operacji przejmuje pozaustrojowo zadania układu krwionośnego - i ściany oraz sufit, personel i sprzęt pokryła krew. Jak w horrorze. Wzdrygam się i skupiam wzrok na kosmyku włosów Aarona. Przypomina mi, że to nie rozbiór mięsa, tylko leczenie zafascynowanego astronomią chłopca, któremu ukryłam w bezpiecznym miejscu wysłużoną konsolę. Tułów chirurga tkwi nad Aaronem w całkowitym bezruchu, przemieszczają się tylko ręce. Inni chirurdzy (doliczam się w sumie czterech) stoją po przeciwnej stronie stołu, a jeden trzyma cewnik ssaka i zbiera krew gromadząca się wokół dłoni kolegi, żeby ten miał lepszą widoczność. Inny chirurg kieruje na wnętrzności Aarona światło wielkiej lampy zabiegowej. Jest bardzo jasno i horrendalnie gorąco, choć mam na sobie tylko cienki uniform. Ale światła nigdy dość. Przyglądam się zespołom chirurgów – w większości siwowłosym mężczyznom, czasem zdarza się też kobieta – i próbuję sobie wyobrazić, na jakim etapie kariery znajduje się strażnik lampy: jak wygląda droga awansu od trzymania reflektora, poprzez wysysanie krwi, aż do choreografii dłoni. Pewnie najpierw trzeba przez całe wieki obserwować.
Chirurgia mnie fascynuje, szczególnie w tym uniwersyteckim szpitalu specjalistycznym, gdzie żadna operacja nie jest rutynowa, a nawet jeśli, to przeprowadza się ją na dziecku o skomplikowanych i bardzo szczególnych potrzebach medycznych. Ale dziś nie obserwuję chirurga. Obok niego stoi barczysta kobieta z wystającymi spod czepka rzednącymi włosami i wyciągniętymi przed siebie, rozczapierzonymi, skierowanymi wnętrzem do dołu dłońmi w podwójnych rękawiczkach.
Przed nią rozciąga się długi stół z narzędziami chirurgicznymi – skalpelem, igłą, kleszczykami naczyniowymi – a ona wkłada ich uchwyty w dłoń lekarza tak, jak wręcza się nożyczki. Czasem podaje przyrządy, nim chirurg zdąży o nie poprosić. Krzyżują spojrzenia i przeskakuje iskra. To instrumentariuszka. Gdy wiadomo, że narzędzie nie będzie więcej potrzebne, instrumentariuszka obraca głowę i spojrzeniem daje znać stojącej za nią pielęgniarce, by podsunęła plastikową tackę, która jest następnie odstawiana na stół umieszczony po drugiej stronie stołu operacyjnego. Z sali niczego się nie wynosi. Wszystko jest dwukrotnie liczone.
– Na wypadek gdyby chirurg nieopatrznie zostawił tampon w jamie, skalpel w płucu albo gazik w jelitach – wyjaśnia mi swoim chropawym głosem instrumentariuszka następnego dnia.
– Ale gubiliśmy jeszcze gorsze rzeczy. A jak coś idzie nie tak, jak trzeba, ciskane narzędzia latają i się gubią.
– Ciskane?
– Chirurg nimi rzuca. Czasem nawet w pielęgniarkę. – Patrzy na mnie, mruży oczy i się uśmiecha.
– To bardzo stresująca praca. Nie mam pojęcia, czy mówi prawdę, ani nawet czyją pracę ma na myśli, swoją czy chirurga, ale boję się dopytać.
W oczach ma błysk, który można zobaczyć tylko z bliska. Wcześniej go nie zauważyłam. W nozdrzu dostrzegam małą dziurkę po kolczyku, a później dowiem się, że pasjonuje się motocyklami. W niczym nie odpowiada mojemu wyobrażeniu pielęgniarki. Wiem już dostatecznie dużo, by stwierdzić, że kariera instrumentariuszki nie jest dla mnie. Praca pielęgniarek z bloku operacyjnego już się zmieniła, to znaczy pracują one w różnych obszarach, takich jak izba przyjęć, sale operacyjne, oddział pooperacyjny i oddział chirurgii jednego dnia, tymczasem instrumentariuszki do końca kariery pozostają instrumentariuszkami, tak jak pielęgniarki nocne mogłyby pracować tylko nocą.
Obecnie wszystkie pielęgniarki pełnią zarówno dyżury dzienne, jak i nocne. Wiem, że jestem nie najlepiej zorganizowana i nie odpowiada mi wielogodzinne stanie w jednym miejscu, poza tym duchota panująca na blokach operacyjnych jest dla mnie niemal nie do zniesienia. Mimo to podczas operacji godzinami śledzę ruchy ciężkich dłoni tej szczególnej instrumentariuszki. To, jak tkwią zawieszone w bezruchu, po czym nagle przemieszczają się zdecydowanie, niemal agresywnie, by za chwilę znów zastygnąć, zupełnie inaczej niż piękne, delikatne dłonie chirurga. Wpatruję się w oczy instrumentariuszki. Wyobrażam sobie wszystko, co widziała. Jej wzrok pada czasem na pacjenta, którego operację przyszliśmy oglądać, ale potem rozbiega się po sali, zatrzymuje na monitorach za plecami chirurga albo na perfuzjoniście (specjaliście od płucoserca), który w barwnej chustce pod szyją siedzi na stołku przy swojej aparaturze i notuje coś gorączkowo na przypiętej do podkładki kartce. Płucoserce ma futurystyczny wygląd skomplikowanej zjeżdżalni w aquaparku: składa się z zakręconych i powyginanych rurek.
Instrumentariuszka odwraca nieznacznie głowę i zerka na stojące przy drzwiach pielęgniarki pomocnicze i na pielęgniarkę koordynującą przeszczepy, która trzyma pojemnik z sercem i płucami innej osoby. To białe pudełko z napisem "tkanka ludzka.”
Spojrzenie instrumentariuszki zatrzymuje się na dłużej na pojemniku, po czym przenosi się na twarz koordynatorki. Przepływa między nimi prąd. Jeszcze nie do końca to rozumiem, ale doceniam wagę tego spojrzenia. Ściany pulsują od cudów: technologii, techniki chirurgicznej, nauki i szczęścia, a także smutku i żałoby dostrzegalnych tylko dla pielęgniarek. Koordynatorka przeszczepów to osoba stojąca dokładnie pomiędzy życiem a śmiercią.
Rozmawia z rodzinami o oddaniu narządów niedawno zmarłego bliskiego po to, by mógł żyć ktoś inny. By mógł żyć Aaron. Przez lata pracy mam okazję słuchać wielu koordynatorek – wszystkie są pielęgniarkami z doświadczeniem w przeróżnych sferach, specjalizującymi się w przeszczepach serca, dawstwie żywym czy innych dziedzinach związanych z różnymi typami dawstwa narządów. Pośredniczą w przekazaniu organu biorcy w dwudziestoczterogodzinnym okresie po pobraniu, gdy w każdej chwili, bez względu na porę może zadzwonić telefon. Mimo to w oczekiwaniu na przeszczep w samej Wielkiej Brytanii umierają co dzień trzy osoby. Przekazanie narządów powinno następować automatycznie, chyba że potencjalny dawca się na to nie zgodzi. Domniemana zgoda, nie zaś domniemany sprzeciw, tak jak wygląda to w innych krajach. Jeśli człowiek jest gotów przyjąć narząd w sytuacji zagrożenia życia, to powinien także sam zarejestrować się jako dawca. A kto wolałby umrzeć niż przyjąć organ? Nikt nie powinien umierać w oczekiwaniu na nerkę, która zagrzebana w ziemi ulega rozkładowi.
Po stwierdzeniu śmierci mózgu serce może bić jeszcze przez 72 godziny. Koordynatorka przeszczepów rozmawia o tym z krewnymi osoby zmarłej i próbuje pomóc im pojąć to, że ich bliski zmarł, chociaż jego serce wciąż bije. Pielęgniarka wspiera ich bez względu na to, czy zgodzą się na przeszczep, czy chcą poczekać, aż całkowicie ustanie akcja serca, gdy wciąż jeszcze można pobrać zastawki. Jeden dawca narządów może pomóc wielu ludziom: jedna nerka dla dializowanej osoby w Southampton, druga dla dziecka z niewydolnością nerek w Bradford, wątroba dla trzeźwiejącego alkoholika w Dumfries; kość, ścięgno, chrząstka, skóra, rogówka, trzustka, płuca, serce – wszystko to można rozdzielić i dostarczyć pacjentom, którzy znajdują się w rozpaczliwej sytuacji, a nieraz umierają, nie doczekawszy się opuszczenia listy osób oczekujących na przeszczep. Cóż cenniejszego można człowiekowi podarować?
Zdarzają się też ludzie gotowi oddać nerkę za życia tylko dlatego, że chcą ocalić kogoś innego. Takiej dobroduszności nie umiem sobie wyobrazić. Widok koordynatorki w sąsiedztwie biorcy nie należy do częstych. Narząd umieszczony w worku wypełnionym specjalnym odżywczym płynem o konsystencji nadtopionego sorbetu dostarcza na ogół wyspecjalizowana firma kurierska. Gdy rodzina wyrazi zgodę na przekazanie organu (albo – tak jak w wielu krajach – czyni to przed śmiercią pacjent), następuje okres przygotowawczy: czas na badania i pożegnanie. Koordynatorka przeszczepu robi wszystko co w jej mocy, by w tym czasie rodzina zaznała jak najmniej stresu. Na przykład koordynatorki w Ameryce wykonują czasem odlewy dłoni pacjenta, a nawet przyprowadzają rodzinie jej zwierzaki domowe. Koordynatorka pozostaje przy dawcy, zajmuje się nim po śmierci, a później towarzyszy jego rodzinie w czasie, gdy ciało jest opróżniane z wnętrzności do samego kośćca, a część z nich powraca do życia w cielesnej powłoce innej osoby.
Stoję, aż nie czuję palców u nóg, a tymczasem zespół – włącznie z instrumentariuszką – zdążył się już zmienić trzy razy. Tyle długich godzin. Choć nigdy w życiu nie byłam tak zmęczona, jednocześnie nigdy nie przeżywałam niczego tak świadomie. Stoję z szeroko otwartymi oczami.
O autorce:
Christie Watson przez 20 lat pracowała jako dyplomowana pielęgniarka dziecięcia. Większość tego czasu spędziła na dziecięcych oddziałach intensywnej opieki medycznej w rozmaitych szpitalach państwowej służby zdrowia, po czym została specjalistką medycyny ratunkowej i zajmowała się między innym szkoleniem personelu i pracą kliniczną w międzyoddziałowych zespołach ratunkowych. Za swój debiut zatytułowany "Tiny Sunbirds Far Away" zdobyła Costa First Novel Award, a jej kolejna książka, "Where Women Are Kings", również spotkała się z ciepłym przyjęciem krytyków, również zagranicznych. Jej książki tłumaczono na osiemnaście języków. Mieszka w Londynie.