"Shangri-La" – recenzja komiksu wydawnictwa Timof i cisi wspólnicy
Po lekturze "Shangri-La" nasuwa się prosty wniosek. 33-letni Mathieu Bablet lada moment będzie klasykiem frankońskiego komiksu. Ale niech lepiej zostanie przy rysowaniu.
Odległa przyszłości. Czarne wizje roztaczane przez ekologów z XXI w. sprawdziły się w 100 proc. Planeta nie nadaje się do życia, a ludzkość tłoczy się na wielkiej stacji kosmicznej zarządzanej przez międzynarodową korporację Tianzhu. Na pierwszy rzut oka mieszkańcy orbitującego wokół Ziemi molocha tworzą idealne społeczeństwo. Każdy ma pracę, wyznaczoną funkcję, własny kąt i dostęp do technologii jutra.
ZOBACZ TEŻ: Komiks - renesans gatunku
Ale wszystko ma swoja cenę. Społeczność stacji stała się de facto zakładnikiem Tianzhu, która krok po kroku odebrała mieszkańcom swobody obywatelskie i finansowo od siebie uzależniła. Bohaterem jest Scott badający na zlecenie korporacji tajemnicze eksplozje, do których dochodzi na kolejnych stacjach badawczych. Nieświadomie wpada na ta trop spisku, który zmieni los świata, jaki zna.
Na podstawowym poziomie intrygi "Shangri-La" przywodzi na myśl filmowe klasyki sci-fi z lat 70. i 80. z "Zieloną pożywką, "Niemym wyścigiem" czy "Odległym lądem" na czele. Pod tym względem historia nie jest może niczym odkrywczym, ale Bablet zgrabnie zszywa ze sobą dobrze znane motywy i fabularne schematy.
Gorzej wypada clue opowieści, któremu autor podporządkował całą historię. "Shangri-La" to bowiem ubrany w kostium dystopicznego sci-fi alterglobalistyczny manifest. Ponad 200-stronicowa krytyka wynaturzonego kapitalizmu, hegemonii wielkich korporacji, konsumpcjonizmu i idącej z tym wszystkim pod rękę ksenofobii. I nie było by w tym nic złego, bo Bablet niezwykle celnie diagnozuje bolączki współczesności i trudno się z nim nie zgodzić.
Kłopot w tym, że robi to w sposób niebezpiecznie ocierający się o łopatologię. W rezultacie całość wybrzmiewa jak nieco naiwna deklaracja nastolatka, który właśnie odkrył, że otaczający go świat jest miejscem dość podłym i ponurym. Choć nie wykluczam – dla młodszego czytelnika "Shangri-La" może okazać się w tym względzie olśnieniem i lekturą przełomową.
Za to dla wszystkich bez wyjątku olśnieniem będą będę rysunki, które są, co tu dużo mówić, przepiękne. Styl Francuza to artystyczna uczta - naznaczony silnym autorskim piętnem hiperrealizm. Zachwycający ogromem detali, wyobraźnią przestrzenną oraz paletą barw momentami przywodzącą na myśl impresjonizm. I choćby dlatego z niecierpliwością czekam na kolejny komiks Mathieu Bableta.