Seks jako największa zagadka. Naukowcy mieli absurdalne teorie
Dlaczego kobiety czasem rodzą bliźnięta? Za dużo spermy? Seks z dwoma różnymi mężczyznami? Podobne pytania naukowcy zadawali sobie przez wieki. Seks był czarną magią, kosmiczną zagadką. Jak rozwikłano tajemnicę poczęcia - przeczytajcie fragment książki.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak Horyzont publikujemy fragment książki "Nowe życie. Jak największe umysły wszech czasów odkryły, skąd się biorą dzieci" Edwarda Dolnicka (przeł. Aleksandra Czyżewska-Felczak), która ukaże się 13 marca.
Obejrzyj: "Sex Education" Netfliksa: mówi o tym, o czym w polskich szkołach się nie rozmawia
Rozdział 1.
Na drodze do chwały
Pod koniec XVII wieku, kiedy świat nauki zaczął przybierać swój współczesny kształt, badacze zdążyli już okrążyć kulę ziemską i stworzyć mapy nieba. Obliczyli ciężar Ziemi, wytyczyli tory lotu komet przecinających niebo tylko raz za ich życia i odgadli sekret Drogi Mlecznej.
Odnaleźli matematykę w samym sercu muzyki i odkryli reguły perspektywy, dzięki czemu artysta uzbrojony jedynie w pędzel mógł na swym płótnie uchwycić rzeczywistość. Ale przez tysiące lat, na długo po Kolumbie, Magellanie i Galileuszu, najbardziej nieprzenikniona naukowa zagadka ze wszystkich pozostawała nierozwiązana.
Skąd się biorą dzieci?
Tacy geniusze i twórcy nowożytności jak Leonardo da Vinci czy Izaak Newton nie wiedzieli. Oczywiście zdawali sobie sprawę, że mężczyźni i kobiety uprawiają seks i w rezultacie czasem mają dzieci, ale nie rozumieli, jak one powstają. Nie byli świadomi, że kobiece ciało wytwarza komórki jajowe, a gdy wreszcie odkryli plemniki, nie przypuszczali, że te wijące się kijanki mają cokolwiek wspólnego z potomstwem i ciążą. (Wiodąca teoria głosiła, że to pasożyty, być może spokrewnione z niedawno zaobserwowanymi malutkimi stworzonkami pływającymi w kroplach wody w stawach. Taki był pogląd Newtona).
Dopiero zdumiewająco niedawno, bo w 1875 roku, w nadmorskim laboratorium w Neapolu we Włoszech wreszcie udało się rozwikłać tajemnicę pochodzenia dzieci.
Do tego czasu wszystko, co miało związek z poczęciem i rozwojem, spowijał mrok. Przez wieki naukowcy usiłowali dociec, czy kobieta jedynie zapewnia żyzne podłoże dla nasienia mężczyzny, czy może wytwarza jakiś własny rodzaj nasienia. Nie rozumieli, dlaczego rodzą się bliźnięta. (Za dużo spermy? Dwa stosunki w krótkim odstępie czasu? Seks z dwoma różnymi mężczyznami?).
PRZECZYTAJ TEŻ: Po OIOM-ie zaczynał się koszmar. "Lekarzy interesował tylko współczynnik śmiertelności"
Nie wiedzieli, czy poczęcie jest bardziej prawdopodobne podczas pełni księżyca czy w nowiu ani czy pora w ogóle ma jakieś znaczenie. Nie byli pewni, choć zakładali, że dziecko ma tylko jednego ojca i tylko jedną matkę. Nie orientowali się, dlaczego dzieci są podobne do rodziców, a czasem do jednego z nich bardziej.
"Skąd pochodzimy?", "Jak zaczyna się życie?" – to były najbardziej palące ze wszystkich naukowych pytań. Świat przyobleczony jest w tajemnice i cuda. Ale nie każdy zastanawiał się, dlaczego gwiazdy lśnią bądź dlaczego Ziemia się obraca. Za to każdy człowiek, jaki kiedykolwiek żył, zadawał pytanie o to, skąd się biorą dzieci. Przez tysiąclecia najwięksi myśliciele – i wszyscy zwyczajni ludzie – dumali nad tą kosmiczną zagadką. I nikt nie miał pojęcia.
Przyczyna niewiadomej po części była prosta. Na ogół zapominamy, jak bardzo zdumiewająca jest historia życia. Tak często słyszeliśmy wyjaśnienie, że traktujemy je jak coś oczywistego: nawet dziesięciolatek wie, skąd się biorą dzieci.
Wcześnie uczymy się, że oboje rodziców ma w tym równy udział: matka dostarcza komórkę jajową, a ojciec spermę. Każdego miesiąca jeden z jajników kobiety uwalnia komórkę jajową, która podąża przez jajowód w stronę macicy. Jeśli para odbędzie stosunek w odpowiednim momencie, niektóre z milionów plemników w spermie mężczyzny wyruszą z waginy i szyjki macicy w kierunku tej komórki. Jeden z plemników może się z nią połączyć. Z czasem ta świeżo scalona zygota dzieli się na dwie połączone komórki, potem na cztery, osiem i tak dalej. Po dziewięciu miesiącach nowa istota ludzka z krzykiem wydobywa się na świat.
Prawda brzmi tak nieprzekonująco, że to cud, iż ktokolwiek w nią wierzy.
We wzorcowych sprawozdaniach naukowych przezorni badacze systematycznie gromadzą dane i piętrzą je na kształt solidnych, okazałych wież. Historia seksu i dzieci w niczym nie przypomina takiego stopniowego zbliżania się do celu.
Ci, którzy ostatecznie rozwikłali zagadkę, zbaczali z kursu na kolejne dziesięciolecia. Z najwyższą prędkością pędzili długimi mrocznymi zaułkami, ścigając podejrzanych, którzy, jak się okazywało, mieli niepodważalne alibi.
Obmyślali drobiazgowe scenariusze, które po zderzeniu z rzeczywistością z hukiem się o nią rozbijały. Błądzili we mgle, wstrzymywani przez obserwacje niedające się przypisać do żadnego wzorca. Odnajdywali pewne tropy dzięki dogłębnym i starannym śledztwom, a o inne potykali się w ciemności, gdy gnali w niewłaściwym kierunku.
Postęp zachodził skokowo, ale tak to już jest ze wszystkimi wielkimi tajemnicami. Tylko w starych filmach oświecenie zjawia się jak na zawołanie, tuż przed napisami końcowymi. Nie chodzi o to, że naukowcy byli niekompetentni – to ludzie omylni jak każdy, ale wielu z nich było oszałamiająco inteligentnych, a prawie wszyscy gorliwi. To prawda tak dobrze się skrywała.
Aby rozwiązać problem, badacze potrzebowali nowatorskich narzędzi – w szczególności mikroskopu – oraz nowatorskich koncepcji, a zwłaszcza spostrzeżenia, że ciało składa się z komórek, i to bilionów z nich, a wszystkie one wywodzą się od jednej protoplastki. Ale bardziej od narzędzi i koncepcji potrzebne im były nieszablonowe sposoby myślenia.
Załóżmy przez chwilę, że jakiś dawny uczony w pewien sposób doszedł do słusznego wniosku, że żywy organizm bierze początek z pojedynczej komórki. I co dalej? Natychmiast drogę naukowcom zagrodziłby Sfinks i ze swoją skłonnością do wprawiających w stupor zagadek zapytałby: skąd ta malutka, pojedyncza komórka "wie", jak przekształcić się w gaworzące dwuipółkilogramowe dziecko?
Zmierzenie się z tym pytaniem wymagałoby od tych pionierskich badaczy zrozumienia, że żywy organizm może sam się zbudować!
W historii świata przez większość czasu to było coś nie do pomyślenia, tak dziwacznego jak sugestia, że katedra mogłaby wznieść się sama. Dzisiaj to stwierdzenie wbijane jest do głowy każdemu licealiście na lekcji biologii.
Droga do poznania była kręta i trudna. Wymagała między innymi wykazania analogii z maszynami takimi jak pianola, a później komputerami, które wykonują skomplikowane operacje według instrukcji spisanych w kodzie. W XX wieku tego typu mechaniczne urządzenia przyczyniły się do odkrycia, że także życie stosuje się do instrukcji zapisanych w kodzie genetycznym.
Ale w XVII i XVIII wieku nie istniały podobne maszyny – nikt nie mógł spojrzeć na widmowe ruchy klawiszy pianoli napędzanych przesuwającą się rolką papieru i wykrzyknąć: "Eureka!".
Zamiast tego naukowcy rozglądali się na wszystkie strony, szukając wskazówek do rozwiązania zagadek poczęcia i rozwoju. Jak też to może działać? Zbici z tropu, ale zdeterminowani, zapuszczali się w najbardziej nieprawdopodobne ścieżki.
Na przykład z obsesyjną pieczołowitością badali owady, w nadziei, że te zdumiewające przekształcenia – wijąca się w swym kokonie gąsienica wyłania się jako motyl z jedwabistymi skrzydłami! – rzucą światło na zmiany w niemowlętach i dzieciach. Obserwowali ryby, żaby, psy i jelenie, aby zobaczyć, co mają ze sobą wspólnego pod względem anatomii i zachowań godowych.
Mierzyli się z najprecyzyjniejszymi pytaniami – "Jak ślimaki, które mają zarówno męskie, jak i żeńskie genitalia, ustalają, kto zrobi komu co?" – oraz z najdonioślejszymi – "Czy organizmy żywe posiadają «siłę życiową», która wzbudza je do istnienia?".
Często poszukiwanie zmierzające w określonym kierunku kończyło się gdzieś daleko, w miejscu, którego nikt się nie spodziewał. Tropienie siły życiowej doprowadziło na przykład do dziwnych i niebezpiecznych eksperymentów z elektrycznością i piorunami, a nawet do spotkania z doktorem Frankensteinem i jego potworem.
Z perspektywy czasu ten meandryczny postęp wydaje się nieunikniony, ponieważ dwie pozornie różne kwestie są ściśle związane. Pytanie "Skąd się biorą dzieci?" okazało się niemożliwe do oddzielenia od "Czym jest życie?". Tym samym bezpośrednie badanie spermy, jaj i anatomii nakierowało na poważną zagadkę dotyczącą istoty żywych organizmów.
Naukowcy, którzy chcieli jedynie poznać zakamarki ludzkiego ciała, zmuszeni byli zastanowić się, z czego składa się świat. Jak to możliwe, że ta sama pospolita materia, która tworzy grudki błota i mętne kałuże, odpowiednio przeorganizowana może zmienić się w płaczące, raczkujące życie?
Co więcej, to były czasy, gdy nauka i religia się splatały, więc każde twierdzenie odnośnie do życia pociągało za sobą sąd o Bogu Stwórcy. Jedno zerknięcie przez mikroskop – i obserwacja naukowa mogła wywołać religijną wojnę.
Poszukiwanie rozwiązania zagadki seksu i poczęcia pochłaniało niektórych na całe życie i trwało przez wieki. Skupiłem się na samym sednie tej opowieści, od około 1650 do prawie 1900 roku. W tym okresie naukowcy z sześciu krajów – Holandii, Francji, Anglii, Niemiec, Włoch, a nawet dopiero co powstałych Stanów Zjednoczonych – przekazywali sobie pochodnię wiedzy lub też parzyli się w dłonie i ją upuszczali. Z naszego punktu widzenia to zaskakujące, że nie zajęło im to więcej czasu.
(…)
Powyższy fragment pochodzi z książki Edwarda Dolnicka "Nowe życie. Jak największe umysły wszech czasów odkryły, skąd się biorą dzieci", która ukaże się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont 13 marca.