Sławka
Internet ułatwia i skraca dystans; dzięki św. Google’owi, patronowi wiedzy wszelkiej, możemy z łatwością znaleźć namiary na przynajmniej część osób, z którymi chcielibyśmy się skontaktować; dane leżą na netowej ulicy.
Od wprowadzenia się do nowego mieszkania, czyli prawie od roku, nie mamy telewizora. Po prostu nie było dla niego miejsca, wszędzie by zawadzał. W poprzednim mieszkaniu stał jeszcze jakiś stary grat, ale nie odczuwaliśmy potrzeby instalowania sobie kablówki, a ze zwykłą anteną śnieżył jak Nowosybirsk w styczniu, bo Powiśle jest w dołku i sygnał z iglicy Pałacu Kultury dochodzi słabieńki; oglądaliśmy zatem – jeśli pamiętaliśmy o dniu i godzinie – „Sześć stóp pod ziemią”, „Detektywa Monka” i, raz na kilka dni, serwis informacyjny. I tyle. Nie kupujemy też kolorowych czasopism typu „Życie gwiazd” czy „Znani i kochani”, nie zagłębiamy się w – fascynujące z pewnością – artykuły w „Fakcie” i „Super Expressie” i dlatego całe regiony polskich sław przez długi czas pozostawały dla nas wielką niewiadomą. Wszystkie Stasie z „Parafii” i Damianowie z „U jak Uczucie”, wszystkie panie które przegrały rumbą „Taniec z gwiazdami” i panowie którzy podwójnym Toeloopem wygrali „Gwiazdy na lodzie”, cały ten bezmiar osób,
które ujawniają szczegóły swojego romansu na rozkładówce i publikują „naturalne” sesje na grobach rodziców i nad kołyskami dzieci, był nam zupełnie obcy.
Któregoś jednak dnia P. postanowił nas doedukować; zaczęło się od filmiku na youtubie, w którym śpiewała jakaś najwyraźniej sławna obywatelka; przeszliśmy jak huragan przez Wikipedię i Pudelka, od Janiaka do Urbańskiej, od Cichopek do Hakiela, od Foremniak do Mroczków, i dalej, dalej, aż po panią, która odegrała epizod kioskarki w 165 odcinku serialu X i pana, który przynosił pizzę na plan serialu Y.
Należy do dobrego tonu użalanie się, że teraz sławne są serialowe gwiazdki i fryzjerzy, a kiedyś – myśliciele, poeci, artyści. Ale to lamenty tyleż łatwe, co błędne. Po pierwsze pewien rycerz, który potrafił podciągnąć się na bramie zwodzonej wraz z całym uzbrojeniem i wierzchowcem, trzymanym w mocarnym uścisku ud, był pewnie bardziej znany w swoich czasach niż Rej, śpiewaczki zarzueli biły na głowę popularnością Goyę, a Carl Sandburg razem z Wallace’em Stevensem był nikim przy Mary Pickford (jeśli chodzi o ilość wielbicieli, rzecz jasna). A po drugie sława sławie nie równa; Theda Bara i Fatty Arbuckle są znani chyba tylko historykom kina niemego, podczas gdy Sandburg i Stevens wciąż mają czytelników na całym świecie.
Największa różnica pomiędzy sławami dawnych wieków a sławami nowoczesnymi to popularność popularności, czyli celebryctwo, bycie znanym z bycia znanym – sam pomysł takiej sławy-tautologii wydaje się dość głupawy; ale kultura masowa rządzi się swoimi prawami, taka jej uroda. Gorzej, że wzorce wzięte z kultury masowej stają się jedynymi wzorcami zachowania wobec osób mniej czy bardziej znanych.
Do niedawna moje obcowanie ze sławą było wyłącznie bierne. Miałem te osiemnaście czy dwadzieścia lat i niby wiedziałem, że kulturę tworzą ludzie z krwi i kości, którzy dysponują jakimś ciałem, domem, rodziną, ale zobaczenie ich na żywo było jednak przeżyciem; cieszyłem się, że mogę słuchać na żywo wykładu Baumanna, siedzieć z Lemem na jednej kanapie, pogadać w pociągu z Toni Colette, choć były to spotkania przypadkowe i w żaden sposób niezasłużone; ba, przypadkowość i niezasłużoność jeszcze wzmagały frajdę. Tymczasem przez ostatnie dwa czy trzy lata wiele w moim życiu się zmieniło i nagle sobie uświadomiłem, że dla niektórych osób jestem „tym” Jackiem Dehnelem, cokolwiek by to miało oznaczać. Nie stworzyłem wiekopomnych dzieł, nie jestem wielkim pisarzem ani wybitnym myślicielem; ale obecny kult sławy polega również na tym, że sławny może stać się naprawdę każdy, zwłaszcza jeśli w jakikolwiek sposób przewinął się przez media; wystarczy jeden wiersz w niskonakładowym czasopiśmie, mignięcie w sondzie
ulicznej w „Panoramie”, a już zapala się lampka: „widziałam pana w telewizji”, „słyszałem od kolegi, że jest pani bardzo znana”. To nie sława nawet, to sławka. Ale i za sławką idą roszczenia.
Internet ułatwia i skraca dystans; dzięki św. Google’owi, patronowi wiedzy wszelkiej, możemy z łatwością znaleźć namiary na przynajmniej część osób, z którymi chcielibyśmy się skontaktować; dane leżą na netowej ulicy. Oczywiście, niektórzy się izolują i puszczają do sieci fałszywki – pewna znana dziennikarka podawała mi maila „Nie, dziękuję – powiedziałem naiwnie – widziałem go na jakiejś stronie”. „Eeee, to jest zasłona dymna, ja tam niczego nie czytam, nawet hasła nie pamiętam” – usłyszałem w odpowiedzi. Ale niektórzy publikują adresy prawdziwe i, co więcej, na listy odpowiadają, bo tak ich nauczono (a cierpliwości jeszcze nie stracili). Nic, tylko pisać. I ludzie piszą, bo nie chodzi o to, żeby ktoś żył sobie otoczony sławką, ale żeby do tej sławki jakoś się odnieść, pogrzać się w jej ciepełku. Oczywiście nie mówię tu o zupełnie normalnych czytelnikach, którzy chcą podziękować za książkę albo na nią ponarzekać, pospierać się o jakiś fragment, dopytać o coś, co ich szczególnie zainteresowało; to, w
jakimś sensie, jest przedłużenie zwykłych spotkań autorskich – o tyle wygodniejsze, że nie trzeba się ruszać zza biurka. Myślę raczej o tych, którzy chcą czegoś więcej.
A oczekiwania są rozmaite. Piszą tacy, którzy chcą pobluzgać, wyładować jakieś frustracje, napisać kilka tzw. „brzydkich słów” i posłać w eter komuś, kogo jakoś tam kojarzą stąd czy z owąd. Nie jest to specjalnie miłe, ale nie traktuję takich listów personalnie – jeśli ktoś musi, bo się udusi (i żółć go zaleje), to niech sobie tej żółci trochę spuści z woreczka; lepiej tak w wirtualu niż gdyby miał pobić kogoś w realu. Piszą tacy, którzy sądzą, że cały internet jest serwisem randkowym (nic bardziej mylnego). Piszą wreszcie tacy, którzy mają jakąś robotę do wykonania i pomyśleli, że najlepiej gdyby ktoś ją odrobił za nich. Chociażby niedawno dwie panie (posłużyły się tylko inicjałami M. i P.):
Witam,
Dzieki zajeciom z analizy tekstu literackiego poznalam Pana tworczosc, ktora przyblizyla nam Pana kolezanka ze studiow. Bardzo wiele nam o Panu mowila,ale niestety jest dosc wymagajaca i nie jest usatysfakcjonowana nasza wiedza na temat Pana tworczosci. W zwiazku z tym prosimy o kilka glownych charakterystycznych cech Pana tworczosci oraz porownania do Milosza.
Z wyrazami uznania.
M. i P.
Odpisałem (grzecznie, mam nadzieję) tak, jak zwykle w podobnych przypadkach:
Szanowne M. i P.,
z zasady nie odrabiam cudzych prac domowych.
Z wyrazami sympatii
J. i D.
Na co obrażone M. i P. fuknęły, że żadnej pracy domowej im nie zadano, a poza tym pisały do innych twórców, którzy w przeciwieństwie do mnie im odpisali. No. I z czym do ludzi?
Inna pani wymagała ode mnie analizy i interpretacji mojego wiersza, a po odmownej odpowiedzi (takiej, jak wyżej) posłała mi wiązankę „wyrazów powszechnie uznawanych za obraźliwe”. Młodzi twórcy z kolei domagają się na ogół oceniania ich własnych wierszy; jeśli ocena nie jest entuzjastyczna, wysyłają często długi list dowodzący, że nie znam się na poezji i uważają mnie za grafomana. A ich utwór był drukowany w okienku z wierszem tygodnika „Echa Kujaw”.
Kiedy stanę sie wystarczająco fajna, co by Pan Dehnel dołączył mnie do grona znajomych w naszej-klasie??
Dwa razy otrzymałem listy od osób, które chciały mi przekazać światło wiary w Jezusa i dowodziły mi że błądzę. Wydawały się bardzo zagubione.
Najcięższe przypadki to jednak ci, którzy chcą się zaprzyjaźnić. Pisze taka panienka spod Łomży czy Opola, że studiuje zaocznie chemię, ma dwie siostry, Reginę i Łucję, i że czóje (pisownia oryginalna), iż jesteśmy bratnimi duszami. I że naprawdę musimy się zaprzyjaźnić, bo ona też pisze wiersze. Na nieśmiałą odpowiedź, że nie mam czasu nawet na korespondencję z przyjaciółmi, których znam od czasów II wojny punickiej i, niestety, nie umiem się zaprzyjaźniać na zawołanie, panienka najpierw wypisuje długaśną tyradę (w bliżej niesprecyzowanym dialekcie) o tym jaki jestem zły, podły, niedobry i niegodziwy, a na koniec wysyła mi tekst do oceny (czytaj: do pochwalenia), bo „przecież nie chodzi mi o to, żeby się z panem drażnić”. Dosyła kolejne maile przez dobry miesiąc, na przemian obrażając mnie i twierdząc, że jesteśmy bratnimi duszami i prędzej czy później zrozumiem, że jesteśmy sobie sądzeni.
Wszystkich jednak pobiła pewna młoda osoba, która podesłała coś mniej więcej w tym guście:
Cześć, nie znam cie, ale znalazłam twój adres w necie i pomyślałam że napiszę, bo to fajnie napisać do pisarza. Ale w sumie nie wiem co mam do ciebie napisać, więc może ty napisz do mnie i tak zaczniemy naszą korespondencję.
Odpowiadam na wszystkie listy. Mądre i głupie. Z bluzgami i bez. Czasem szybko, czasem z opóźnieniem. Ale tym razem po raz pierwszy pomyślałem, że jestem zupełnie zwolniony z tego obowiązku.
Referuję Państwu to wszystko nie dlatego, że wydaje mi się to jakoś specjalnie zabawne, ale raczej dlatego, że są to dla mnie sprawy zupełnie nowe i przedziwne. Że komuś się chce. Że ktoś ma takie potrzeby. I nie ma hamulców. Że wciska „wyślij”. Ale przede wszystkim dlatego, że ilekroć ktoś narzeka „ech, bo teraz sławni są tylko fryzjerzy i gwiazdki ekranu, a nie myśliciele i artyści”, myślę sobie w duchu: i chwalić Boga, że poeci, twórcy niszowi, zyskują sławkę, nie sławę. Edyta Herbuś i bracia Mroczkowie – oni to dopiero muszą dostawać kretyńskie maile!